wtorek, 25 grudnia 2012

Skąd się wzięły Walentynki?

Jak powszechnie wiadomo święto zakochanych obchodzone jest 14 lutego. Skąd jednak wziął się ten zwyczaj i jak się do niego ma święty Walenty? Na to pytanie niewielu z nas zna odpowiedź. Jeszcze większa liczba osób z nieukrywanym zdziwieniem reaguje na wiadomość, że Walenty to również patron ludzi chorych. Bo czy istnieje większa choroba niż miłość?

Walentynki znane były już w czasach pogańskich. 14 luty to dla starożytnych Rzymian wigilia Lupercaliow, czyli świąt ku czci Fauna – mitycznego bożka, opiekuna trzod i zbiorów, a przede wszystkim płodności. W tym dniu wszystkie rzymiańskie dziewczęta wrzucały do skrzyni swoje imiona. Następnie młodzi mężczyźni losowali swoją partnerkę na uroczystości Lupercaliow. Według najstarszych przekazów dziewczyny oprócz imion zapisywały również krótkie wiadomości miłosne. Jednak upadek Rzymu oraz wprowadzenie chrześcijaństwa przyczynił się do zaniechania tego obrządku. Aby całkowicie nie odcinać się od tradycji Kościół postanowił pozostawić ów dzień, jednak nadał mu chrześcijańską interpretację. 14 luty nie był już świętem na cześć pogańskiego bożka, ale chrześcijańskiego świętego. Idealnym kandydatem okazał się biskup Interamny, męczennik, zgładzony przez cesarza Klaudiusza – święty Walenty.
Walentych było kilku. Jednak najbardziej znany i związany ze świętem zakochanych był żyjący w III w n.e – ks. Walenty. Panujący wówczas cesarz Klaudiusz II wydał zakaz udzielania ślubów. Chciał bowiem, aby mężczyźni zamiast zakładać rodziny, wstępowali do armii. Ksiądz Walenty zasłynął z tego, że pomimo zakazu udzielał boskiego błogosławieństwa zakochanym. Niestety, został nakryty przez rzymskich żołnierzy i skazany na śmierć. W więzieniu ksiądz zaprzyjaźnił się z córką jednego ze strażników, której przed śmiercią przekazał list podpisany „Od Twojego Walentego”. W ten sposób zakochani po dziś dzień podpisują swoje listy.
Inna legenda głosi, że Walenty to młodzieniec, który zginął na arenie rozszarpany przez lwy za pomoc w ukrywaniu chrześcijan. Oczekując na śmierć, 14 lutego zostawił romantyczną wiadomość swojej ukochanej. Była to pierwsza walentynka.
Z kolei Brytyjczycy uważają Walentynki za własne święto, rozsławione przez sir Waltera Scotta. Głosił on, że 14 lutego to dzień, kiedy na Wyspach Brytyjskich ptaki zaczynają łączyć się w pary, a ludzie po prostu idą za ich przykładem.
Najbardziej znanym uosobieniem Walentynek jest oczywiście Amor – bóg miłości. Przedstawiany jako dziecko, lub nagi młody mężczyzna ze skrzydłami. Jego atutem są miłosne strzały, którymi potrafi upolować największego przeciwnika miłości.
Polskim odpowiednikiem Walentynek jest prasłowiańskie święto Nocy Świętojańskiej (sobótki) przypadające z 21 na 22 czerwca. Ostatnio po wielu latach powrócono także do świętowania kaziuków, czyli popularnego na przedwojennych kresach święta Kazimierza, obchodzonego 4 marca. Oba te święta zostały jednak wyparte przez popularne na całym świecie Walentynki, które na dobre zadomowiły się w naszym kalendarzu 14 lutego.
Ze świętem zakochanych związana jest również tradycja wysyłania Walentynek, czyli miłosnych listów lub ozdobnych kartek. Po raz pierwszy pojawiła się w XVIII-wiecznej Anglii, gdzie wymieniano się wykonanymi ręcznie ze wstążek i koronek kartkami. Wraz z europejskimi osadnikami dotarły one do Ameryki, gdzie też szybko się rozprzestrzeniły. Amerykanie, zgodnie ze swoim duchem podeszli do Walentynek po amerykańsku – postanowili na nich zarobić. Pionierką  przemysłu walentynkowego została w 1847 roku zupełnie nieświadomie 19-letnia Esther Allen Howland. Dziewczyna tak zafascynowała się pierwszą otrzymaną walentynką, że postanowiła sama zająć się wyrobem kartek. Sprowadziła niezbędne materiały i ruszyła z produkcją. Jej talent artystyczny sprawił, że kartki rozchodziły się szybciej, niż była je w stanie wytwarzać. Wciągnęła więc do interesu przyjaciół i zakończyła rok z szokującym wówczas zyskiem 100000$. Sukces kartek walentynkowych był pierwszym krokiem do całkowitej komercjalizacji świąt w Ameryce.
Obecnie walentynki są drugim po Bożym Narodzeniu najbardziej dochodowym świętem na świecie. Dziś wysyła się ponad miliard kartek walentynkowych. Liczba ta z roku na roku rośnie, bo przecież  “Świat bez miłości jest światem martwym” (Albert Camus).

niedziela, 23 grudnia 2012

Strajk na Boże Narodzenie

Święta to czas spokoju, radości, spotkań w gronie rodziny i najbliższych, ale też czas intensywnych przygotowań. Sprzątanie, gotowanie, pieczenie to tylko niektóre z licznych obowiązków przedświątecznych. Nie ukrywajmy, najczęściej są to zadania wykonywane przez kobiety, a niedoceniane przez mężczyzn. A gdyby tak panie domu rozpoczęły strajk?
 
Na tak zwariowany pomysł wpadły bohaterki najnowszej książki Sheili Roberts zatytułowanej “Strajk na Boże Narodzenie”. Cztery kobiety, cztery różne rodziny i zwyczaje, problem ten sam – ich mężowie w okresie przedświątecznym zachowują się jakby przyrośli do kanapy. Ale nie w tym roku! Kobiety stawiają swoim mężom jeden warunek – jeśli w ich domu mają odbyć się święta, panowie muszą wszystko zorganizować sami. Ubieranie choinki, robienie zakupów, przygotowywanie kostiumów dla dzieci, gotowanie i pieczenie – to tylko wierzchołek świątecznej góry lodowej. Czy przedstawiciele silniejszej płci poradzą sobie ze wszystkimi przedświątecznymi obowiązkami i wypełnią dobrze swoje zadania? Początkowo wychodzi im to zadziwiająco łatwo… Jak się okazuje mężczyźni również mają swoje zwariowane sposoby na przetrwanie “gorączki świąt”. Pytanie tylko: czy równie skuteczne jak damskie? Z jednej strony zmęczone i przepracowane gospodynie domowe, z drugiej samotna wdowa, która tylko marzy o tym, by mieć dla kogo piec i gotować w święta. Czy strajk się opłaci i mężowie w końcu docenią trud swoich żon? Czy może świąt w tym roku nie będzie?
Zabawne dialogi, komiczne sytuacje, świąteczna atmosfera i duża dawka humoru. “Zastrajkuj i przeczytaj”. Wbrew pozorom nie jest to książka feministyczna!

Skąd się wziął piątek 13.?

Piątek 13., czarny kot, pęknięte lustro, wysypana sól to tylko niektóre z przesądów. Czy powinniśmy w nie naprawdę wierzyć? Skąd wzięło się przekonanie, że piątek 13 jest dniem pechowym?

W starożytności Babilończycy uważali, że porządek świata opierał się na liczbie 12. Było 12 miesięcy w roku, 12 godzin dnia i nocy, 12 znaków zodiaku. Liczba 12, uważana za idealną warunkowała harmonie na świecie. Dlatego liczba następna, 13 budziła powszechny strach.
Również w tradycji chrześcijańskiej liczba 13 została uznana za pechową. W Ostatniej Wieczerzy uczestniczyło 13 osób. Co więcej, sam Jezus Chrystus został ukrzyżowany w piątek i to wtedy po raz pierwszy skojarzono liczbę 13 z piątkiem.
Najbardziej znanym wytłumaczeniem piątku 13, jako dnia, który przynosi pecha są wydarzenia we Francji na początku XIV wieku. Monarcha francuski Filip Piękny zazdrosny o majątek Templariuszy 13 października 1307 roku rozkazał swojemu kanclerzowi aresztować wszystkich członków zakonu. W sytuację zamieszany był również papież Klemens V, który chciał pozbyć się wpływowych zakonników. Wkrótce wszyscy mnisi spłonęli na stosie. Jak głosi legenda ostatni Wielki Mistrz Zakonu, tuż przed śmiercią w płomieniach wyklął króla, kanclerza i papieża. Wszyscy zmarli w niedługim czasie po tym wydarzeniu.
Aby uniknąć pechowych sytuacji w tym dniu, wystarczy nie wychodzić z domu do godz. 14:00 w sobotę! A wszystkim odważnym, życzę powodzenia!

End of the world!

Rok 2012 – rok zagłady! Tysiące apokaliptycznych filmów pod znamiennym tytułem – 2012, miliony sarkastycznych książek z cyklu „jak przetrwać koniec świata”. Globalne ocieplenie, Planeta X,  wybuch słońca, kalendarz Majów – to tylko niektóre z “potwierdzonych naukowo” przyczyn kataklizmu. Filmowcy robią coraz większy biznes na tego typu filmach, literaci nie mając pomysłu na nową, ambitną książkę – wykorzystują oklepany temat. A przecież “końców świata” przeżyliśmy już kilka(dziesiąt). 
 
Zagłada świata miała nastąpić już w 999 roku. Panował wówczas pogląd religijny głoszący tysiącletnie panowanie Królestwa Bożego – millenaryzm, czyli wiara w Millenium. Zgodnie z tym przekonaniem koniec świata miał być 31 grudnia 999 roku. Gdy tak się nie stało ludzie zaczęli świętować i w ten sposób zrodziła się tradycja zabaw sylwestrowych. Dlaczego sylwestrowych? Od panującego wówczas papieża Sylwestra II.
 Wincenty Ferreriusz – święty kościoła katolickiego, hiszpański dominikanin był “święcie” przekonany, że koniec świata nastąpi w 1412 roku. Jego teoria była tak popularna, że w ikonografii przedstawia się go z trąbą i płomieniem na czole jako anioła Apokalipsy. I jak  tu ufać świętemu?
 
Końca świata nie było, ale w zamian za to mieliśmy I potem II wojnę światową, nie mniej przerażające niż całkowita zagłada…
Od zawsze największe obawy budziła data końca wieku. 31 grudnia 1999 to kolejny rok  identyfikowany z przepowiednią końca świata. W tym dniu rzekomo na niebie miał się pojawić kosmiczny krzyż, towarzyszący zaćmieniu słońca. Zaćmienie słońca wprawdzie było, ale 4 miesiące wcześniej, a o kosmicznym krzyżu jak dotąd nikt nie słyszał.
Skąd wzięło się przekonanie, że trzy dziewiątki symbolizują zagładę? Nie wiadomo. W teologii to 666 jest liczbą Bestii, uosobieniem szatana, ale przede wszystkim parodią Trójcy Świętej. A liczba 999? Na zasadzenie odwrotności kojarzona jest z liczbą Boga.
Najbliższą i “najpewniejszą” datą końca świata był do niedawna 21 grudnia 2012 rok. Wtedy też kończy się kalendarz Majów. Jednak według najnowszych badań naukowcy stwierdzają, że Majowie nigdy nie przewidywali końca świata! A symboliczna data 2012 oznacza jedynie przejście do nowej ery. Co więcej, 21 grudnia zwiastuje powrót tajemniczego boga Majów, Bolon Yokte, co nie ma nic wspólnego z zagładą ludzkości. Możemy więc bez obaw snuć plany na Sylwestra 2013!
 Koniec świata jest dla ludzi czymś intrygującym. Wiadomo, wszystko co miało swój początek, musi mieć też koniec. Naukowcy ciągle odkrywają nowe przyczyny, spierają się w teoriach, datach… Nam pozostaje jedynie żyć nadzieją, że genialny Isaac Newton nie pomylił się także i tym razem, przepowiadając zagładę ludzkości na rok 2060.  Jeszcze większą nadzieją napawa nas teoria 999, bo skoro koniec wieku oznacza koniec świata – możemy być spokojni, następnego i tak nie dożyjemy.

żródło zdjęcia: meritum-news.com

Dzień Kobiet – jak to się zaczęło?

Gotthold Ephraim Lessing już w epoce oświecenia mówił, że „kobieta jest arcydziełem wszechświata”. Jednak upłynęło bardzo dużo czasu zanim oficjalnie doceniono płeć piękną. Zobaczmy jak to się stało, że akurat 8 marca został uznany za Dzień Kobiet.

Już starożytni obchodzili coś na wzór współczesnego Dnia Kobiet. Matronalia, czyli rzymskie święto obchodzone przez zamężne kobiety, matrony przypadało na pierwszy tydzień marca. Według wierzeń tydzień ten symbolizował macierzyństwo oraz płodność. Rzymscy mężczyźni w wyznaczonym dniu obdarowywali swoje żony prezentami oraz spełniali wszystkie ich zachcianki. Niestety, po upadku imperium rzymskiego upadł również ten piękny zwyczaj. Odnowiono go dopiero w 1909 roku. Wówczas w Stanach Zjednoczonych 28 lutego Amerykanie po raz pierwszy obchodzili Narodowy Dzień Kobiet. Jednak przyczyna obchodów do wesołych nie należała. Rok wcześniej nowojorskie pracownice przemysłu odzieżowego rozpoczęły strajk domagając się poprawy warunków pracy. Zdenerwowany właściciel, aby uciszyć sprawę zamknął kobiety w fabryce. Kilka chwil później w niezbadanych okolicznościach w zakładzie wybuch pożar. 126 kobiet spłonęło żywcem w znienawidzonym miejscu pracy.
W 1910 roku w Kopenhadze zdecydowano, że na całym świecie będzie obchodzony Dzień Kobiet. Nie ustalono jednak dokładnej daty. Wiadomo było jednak, że dzień ten będzie poparciem dla walk o prawa kobiet, również wyborczych. 3 lata później w Rosji, w ostatnią niedzielę lutego odbyły się demonstracje. Kobiety domagały się prawa do głosowania oraz obejmowania stanowisk publicznych. Według kalendarza gregoriańskiego wydarzenia te miały miejsce 8 marca. Wtedy uznano, że ostatecznie Dzień Kobiet będzie obchodzony właśnie w marcu.
W czasach PRL-u we wszystkich zakładach pracy święto płci pięknej było obowiązkowe. Z powodu trudnych warunków życia kobiety częściej niż kwiaty otrzymywał rzeczy praktyczne i przydatne, np. rajstopy, ręczniki, mydła czy kawę. Władysław Gomułka powiedział wówczas: “nie ma dziś w Polsce dziedziny, w której kobiety nie odgrywałyby ważnej roli”. I tak zostało do dziś. Na szczęście kobiety nie muszą już walczy o podstawowe prawa. Spełniają się w prawie wszystkich dziedzinach zawodowych, również na wysokich stanowiskach. I choć mężczyźni nie potrafią się do tego przyznać, kobiety równie dobrze, a często nawet lepiej wypełniają swoje zawodowe obowiązki.
Niewiele osób o tym wie, ale istniej również Międzynarodowy Dzień Kobiet Wiejskich, który przypada na 15 października. Może za parę lat, będzie obchodzony równie hucznie jak 8 marca?
Jak mówi bohaterka znanej powieści „Dziennik Bridget Jones”:
„Być kobietą jest gorsze od bycia rolnikiem- mamy tyle roboty z plewieniem i pryskaniem upraw: trzeba depilować nogi woskiem, golić pachy, skubać brwi, ścierać pumeksem stopy, złuszczać i nawilżać naskórek, oczyszczać pory, farbować odrosty, malować rzęsy, piłować paznokcie, masować cellulitis, gimnastykować mięśnie brzucha. W dodatku wszystkie te zabiegi są tak precyzyjne, że wystarczy kilka dni przerwy, żeby się całkiem zapuścić. Zastanawiam się czasem, jak bym wyglądała, gdybym zdała się na naturę- z bujnym włosem na łydkach, brwiami a la Breżniew, cmentarzyskiem martwych komórek na twarzy, eksplodującymi pryszczami, zakrzywionymi paznokciami czarownicy, sflaczałym ciałem drgającym przy każdym ruchu i ślepa jak kret bez szkieł kontaktowych. Brr! Czy można się dziwić, że dziewczynom brak pewności siebie?”

Życzymy więc wszystkim kobietom, aby nigdy nie traciły pewności siebie! A ich  partnerom, aby zawsze potrafili docenić „arcydzieło wszechświata”.

Co to jest déjà vu?

Wielu z nas miało kiedyś wrażenie, że nowe miejsca wydają nam się jakby znajome, że jakaś sytuacja się powtarza, nowo poznanych ludzi znaliśmy wcześniej, lub po prostu coś zupełnie nowego przydarzyło nam się już niejednokrotnie. To jest właśnie déjà vu. Z francuskiego oznacza „już widziane”. Skąd to się bierze i dlaczego niektórzy ludzie doświadczają tego uczucia często, a inni wcale?
 
Uczuciu déjà vu zawsze towarzyszy jakaś aura tajemniczości. Człowiek wie na pewno, że coś się już wydarzyło, ale nie potrafi sprecyzować kiedy, ani w jakich okolicznościach. Zjawisko to występuje zawsze nagle i jest krótkotrwałe, najwyżej kilka sekund. Dlatego to wrażenie, że powtarza się jakaś chwila naszego życia jest tak denerwujące.
Co ciekawe, déjà vu miewali już starożytni. Chociaż nazwa przyjęła się dużo, dużo później, bo w XIX wieku. W starożytności kojarzono ten fenomen z metempsychozą, czyli wędrówką dusz. Jedni myśliciele uważali, że wywołują to złe duchy, natomiast inni, wśród nich był także Sokrates, że uczucie „już widziane” to po prostu wspomnienia z poprzednich wcieleń.  Pogląd ten, za sprawą Waltera Scotta przetrwał do dziś, chociaż już niewielu go uznaje. W XIX wieku déjà vu próbowano wyjaśnić w sposób naukowy. Artur Landbroke Wigan nazwał to uczucie poczuciem preegzystencji. Ponadto, wprowadził ideę podwójnego mózgu. Twierdził, że gdy jeden mózg normalnie funkcjonuje, drugi w tym czasie jest w stanie letargu. Pomimo uśpienia, drugi mózg odbiera sygnały i informacje. W momencie, gdy budzi się i powraca do stanu poprawnego funkcjonowania, porównuje aktualne bodźce z tymi z momentu, w którym „spał”. W ten sposób mamy uczucie „ponownego widzenia”. Z biegiem lat naukowcy szukali nowych wyjaśnień dla tego zadziwiającego zjawiska. Stwierdzili, że déjà vu to po prostu urojenie pamięci. Co więcej, zgodnie przyjęli, że wiążą się z nim zaburzenia neurologiczne, a nawet objawy padaczki. Z tego wynika, że wszyscy ludzie miewający déjà vu chorują na padaczkę! Neurolodzy w swoich dociekaniach wysuwają tezę, że uczucie „ponownego widzenia” towarzyszy nie tylko małym napadom padaczki, ale również  napadom psychosensorycznym padaczki skroniowej, cokolwiek miałoby to znaczyć. W latach 60. XX wieku dwóch naukowców przeprowadziło eksperyment. Podczas operacji dokonywali stymulacji tylnej części zakrętu skroniowego górnego prądem elektrycznym i kilku pacjentów przyznało, że miało déjà vu. Po paru latach doszli do wniosku, że tylko uszkodzenia pewnych okolic mózgu są w stanie wywołać uczucie „ponownego widzenia”. Podczas, gdy jedna półkula odbiera informacje, druga przetwarza je z opóźnieniem, ale na tyle małym, że mamy wrażenie, że odbieramy te bodźce po raz drugi. Jakby nie patrzeć, jesteśmy upośledzeni.
Psychiatrzy podchodzą do tego zjawiska trochę mniej naukowo i mrocznie. Uważają, że déjà vu, to zwyczajny proces przypomnienia lub rozpoznania. Freud twierdził, że zjawisko to pojawia się, gdy aktualna sytuacja budzi pewną nieświadomą fantazję, która z kolei budzi pewne wcześniej nieświadome życzenie. Nie jest ono jednak rozpoznawane, ponieważ nigdy przedtem nie stało się świadome. Uczucie znajomości przenosi się natomiast na otoczenie. Trochę to skomplikowane, ale bardziej optymistyczne niż padaczka. Natomiast w parapsychologii déjà vu tłumaczone jest jako kontakt ducha człowieka z istotą ponadmaterialną, która posiada wszechwiedzę wszechistnienia. Jeszcze inna teoria mówi, że w noc po naszym urodzeniu człowiekowi śni się całe jego życie, a „ponowne widzenie” to po prostu wspomniane strzępki tego snu. Najlepsze wytłumaczenie mają jak zwykle dzieci. Po prostu, gdy czarodziej się pomyli – cofa czas. Gdy robi to bardzo często ludzie orientują się, że coś już było i mają déjà vu. I tego wyjaśnienia się trzymajmy!

Złudzenia optyczne

Woody Allen twierdzi, że „mózg jest najbardziej przecenianym z ludzkich organów”. Cóż, ma dużo racji. Wystarczy mieszanina odpowiednich kolorów, cieni, kontrastów, aby wprowadzić mózg w błędny tok myślenia.
 

Najlepszym przykładem takiego „oszustwa” są złudzenia optyczne.
Na początku XX wieku pewien psycholog opublikował rysunek iluzji twarzy-wazonu, który dziś znany jest każdemu. Sztuczka, którą zastosował polega na dwuznaczności tła i figury. Przecięty obserwator zauważa albo biały wazon na czarnym tle, albo dwa czarne profile na tle białym. Jego postrzeganie zależy wyłącznie od percepcji mózgu lub nastawienia wewnętrznego, tzn. sugestii. Mało kto jest w stanie na pierwszy rzut oka zauważyć obie rzeczy.

Na takiej samej zasadzie skonstruowany jest rysunek kobiety. Od obserwatora zależy czy zobaczy on młodą damę czy staruszkę.
90 % badanych widzi stojącego tyłem człowieczka. Ale to nie wszystko! Kto by pomyślał, że za pomocą jednego rysunku można przedstawić jednocześnie Eskimosa wchodzącego do jaskini i głowę Indianina?
Nic nie jest w stanie aż tak oszukać naszego mózgu jak kolory. A przedstawione za pomocą odpowiednich kształtów dodatkowo potęgują wrażenia. Wystarczy odpowiedni kontrast i wiatraczek zaczyna wirować!

Odcienie, figury, tło i nie potrzeba magii, aby statek zaczynał się poruszać!



Złudzenie optyczne to nic innego, jak błędna interpretacja obrazu. Zjawisko nie ma nic wspólnego z „przebiegłą” grafiką komputerową czy wirtualnymi sztuczkami. Po prostu wynika z naszej percepcji, nad którą dominuje albo wyobraźnia albo inteligencja, a co najlepsze nie ma złych odpowiedzi. Każde postrzeganie jest dobre.



Gdy uważnie wpatrzymy się w obrazek walce zaczynają się kręcić! Taki rodzaj złudzenia zaliczamy do grupy figur dwuznacznych. Obraz na naszej siatkówce pozostaje statyczny, ale to mózg „wprawia” w ruch poszczególne elementy.



Ktoś kiedyś powiedział, że “wszystko co widzimy, może być postrzegane w inny sposób, a wszystko na co patrzymy jest iluzją”. Czy w takim razie powinniśmy ufać naszemu mózgowi?

Zasłona dymna - recenzja



Zasłona dymna

Światowej sławy dziennikarka budzi się w łóżku swojego przyjaciela, z którym od lat łączył ją romans. Nie było by w  tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mężczyzna nie żyje, a ona nie pamięta absolutnie nic z ubiegłej nocy.

I oczywiście od razu jest główną podejrzaną! Sprawę komplikuje fakt, że trup, był funkcjonariuszem policji i wielkim bohaterem, który kilka lat wcześniej uratował z płonącego budynku mnóstwo osób. Britt za wszelką cenę próbuje dowieść, że podano jej tabletkę powodującą utratę pamięci. Tylko kto i po co to zrobił? Co więcej, jej przyjaciel spotkał się z nią, żeby przed śmiercią dokonać „rachunku sumienia” i wyjawić doskonale maskowaną zbrodnię funkcjonariuszy policji! Jednak ktoś za wszelką cenę chciał go uciszyć. Dlaczego giną osoby, które akurat miały związek z pożarem? Jak wpływ na całą sytuację ma strażak – zlinczowany przez Britt przed kamerami? Kim jest homoseksualista o zdeformowanej twarzy i dlatego dziennikarka została porwana?

Sandra Brown po raz kolejny udowadnia, że jest prawdziwą mistrzynią thrillerów! Ciekawa fabuła, wciągająca akcja i tajemnica, która nie ma dna. Autorka kończy rozdziały w kluczowych, dla przebiegu akcji momentach, tak, że nie sposób oderwać się od lektury. Stopniowo odkrywa coraz to nowe sekrety, wprowadza bohaterów całkowicie obalających początkowe domniemania czytelników. Do ostatniej strony nie wiadomo kto jest dobry, a kto zły. A zakończenie? Całkowicie nieoczekiwane!

Robisz laske czy łaskę?



Robisz laske czy łaskę?

„Używajcie polskich znaków! Jest różnica czy zrobisz komuś ŁASKĘ czy LASKE!” – Profesor Bralczyk w sposób bezpośredni, z dystansem i humorem porusza problem lekceważącego stosunku do rodzimego języka. Tak. To bez wątpienia jeden z grzechów głównych Polaków. A jaki jest kolejny? Nagminne błędy językowe!

Była moda na tzw. pIsMo PoKeMoNoWe (na zmianę mała i duża litera), na zastępowanie polskich znaków typu sz, ż – wersją angielską, np. boshe, jush, ale moda na „niepoprawność” panuje nieustannie! Weźmy na przykład jeden z najczęściej popełnianych i najbardziej denerwujących błędów: rok dwutysięczny pierwszy, dwutysięczny drugi, dwutysięczny dwunasty, zamiast dwa tysiące dwunasty! O dziwo, nikomu nie przyjdzie do głowy powiedzieć dziewięćsetny dwunasty. Brzmi głupio?
Tak samo jest w przypadku wyrażenia „na tablicy pisało”, zamiast było napisane. Nikt nie mówi na ścianie malowało, rysowało – tylko było namalowane, było narysowane. Dlaczego w przypadku czasownika „pisać” robimy wyjątek? Nie wiadomo.
Nie wspominając już o licznych pleonazmach (pleonazm - czyli potocznie mówiąc „masło maślane”): skręcać w bok, cofać się w tył (a można się cofnąć do przodu?), klęczeć na kolanach, tylko i wyłącznie, fakt autentyczny (jakby istniały fakty fikcyjne), okres czasu, w dniu dzisiejszym, w miesiącu wrześniu (samo słowo wrzesień oznacza konkretny miesiąc), w każdym bądź razie (niefortunna zbitka wyrażeń: w każdym razie i bądź co bądź), kontynuować dalej, potencjalne możliwości, spadać w dół, zabić się na śmierć czy w końcu: błędna pomyłka.
Ostatnio bardzo modne stało się wyrażenie „osoba decyzyjna”, szczególnie popularne u przedstawicieli firm dzwoniących z jakąś ofertą. To nic, że niepoprawnie – ważne, że krótko. Idąc dalej tym tropem zaczniemy skracać wszystko. Niedługo będziemy mówić osoba komórkująca, osoba laptopująca, czy nawet osoba sedesująca!
Co jest przyczyną niechlujstwa językowego? Na pewno w dużej mierze bierze się ono z wielu anglicyzmów funkcjonujących w naszym języku. Teraz już nikt nie mówi „wydarzenie”, teraz mówi się „event”!

Papieżyca Joanna - recenzja



Papieżyca Joanna

„Przed kobietami, które są dość silne by marzyć, otwierają się zadziwiające możliwości. Ta książka to opowieść o jednej z takich marzycielek” – tymi słowami autorka podsumowuje rezultat swojej 7 letniej pracy.

Papieżyca Joanna, a właściwie Jan Anglicus – to postać przez jednych uważana za historyczną, przez innych za legendarną. Jedno jest pewne, papieżyca Joanna żyła naprawdę! Donna Woolfolk Cross przez lata zbierała materiały potwierdzające sprawowanie pontyfikatu przez kobietę. Autorka zdecydowała się jednak na napisanie powieść, a nie pracy naukowej, gdyż pewne kwestie dotyczące chociażby dzieciństwa, czy dekretów Joanny (doszczętnie zniszczonych przez duchownych po odkryciu prawdy) stanowią lukę, którą Cross postanowiła wypełnić wyobraźnią. Autorka rozpoczyna historię Joanny dokładnie od samego początku, czyli momentu jej narodzin. Opowiada o trudnym dzieciństwie, kiedy to zdolna i bystra dziewczynka była bita i maltretowana przez ojca-kanonika, gdyż mądrość u kobiety była uważana za sprzeczną z naturą. Przedstawia ogromną determinację, dzięki której Joanna poznała łacinę i grekę – nieprzyswajalną nawet dla najwyższych duchownych. Cross bardzo dokładnie opisuje drogę Joanny na tron papieski. Od zakonu w Fuldze, po liczne pielgrzymki, opactwa, aż do Rzymu, gdzie uratowała życie papieżowi, jako największy z medyków. Joanna była w stanie wyrzec się swoje płci i przyjąć życie mężczyzny, ale jej walka o zrezygnowanie z miłości zakończyła się klęską. Jako papież, w czasie procesji urodziła dziecko.
Do XVI wieku pontyfikat Joanny był powszechnie uznawanym faktem (w Rzymie stał nawet jej pomnik). Dopiero później Kościół dołożył wszelkich starań, aby usunąć Jana Anglicusa ze wszystkich ksiąg i roczników. Mimo tego zachowało się wiele dowodów, których nikt nie jest w stanie podważyć. Cross w dołączonym do powieści rozdziale wymienia wszystkie najważniejsze. Najzabawniejsze jest chyba krzesło z odpowiednimi otworami i zagłębieniami, na których musiał usiąść nowo mianowany papież, aby potwierdzić swoją męskość.
Historia kobiety-papieża to nie jedyny przykład w historii dotyczący przyjmowania męskiej tożsamości. Autorka wymienia kilkadziesiąt kobiet marynarzy, żołnierzy, duchowych, które dla marzenia wyrzekały się swojej płci. Najnowszy pochodzi z 1994 roku kiedy to Tersinha Gomez zdobyła wiele odznaczeń, nagród, wyróżnień, doszła nawet do stopnia generała w armii portugalskiej jako Harry Buford.

W 2009 roku do kin wszedł film nakręcony na kanwie powieści Donny Woolfolk Cross pod takim samym tytułem, lecz w mocno okrojonej wersji. Brakuje w nim wielu istotnych szczegółów, potwierdza jednak istnienie papieżycy Joanny.