sobota, 19 lipca 2014

Pancerne serce - Jo Nesbo

W Oslo znaleziono ciała dwóch młodych kobiet, które utopiły się... we własnej krwi. W ustach miały 24 rany głębokie rany, zadane tajemniczym narzędziem tortur. Wkrótce w podobny sposób ginie parlamentarzystka. Wydawałoby się, że kobiety nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak nie ulega wątpliwości, że zostały zamordowane przez tego samego człowieka. Czy to seryjny zabójca? Ma jakieś kryterium doboru ofiar, czy działa zupełnie przypadkowo? Wydział zabójstw nie radzi sobie z tymi sprawami, a naciski ze strony prasy i ministerstwa są coraz silniejsze. Nie pozostaje im nic innego, jak odszukać najlepszego norweskiego śledczego i zmusić go, aby zbadał tę sprawę. Zadanie to, paradoksalnie, będzie jeszcze trudniejsze, niż znalezienie mordercy, gdyż Harry Hole, potrafi być bardzo uparty. 
Po sprawie Bałwana (Pierwszy śnieg) Harry Hole zrezygnował z pracy w Wydziale Zabójstw i wyjechał do Hongkongu. Tylko ze względu  na krytyczny stan zdrowia swojego ojca, Harry zgodził się wrócić do Oslo i zająć ostatnią (ileż będzie jeszcze tych ostatnich spraw?) sprawą. Sposób działania mordercy przypomina postępowanie Bałwana. Czyżby nieobliczalny seryjny zabójca doczekał się naśladowcy? Harry próbując rozwikłać zagadkę tajemniczych morderstw i poznać narzędzie tortur natrafia na kolejne trupy. Czuje, że depcze zabójcy po piętach, jednak ten jest zawsze o krok przed nim. Czy zdąży rozpracować schemat zbrodni zanim znowu poleje się krew?
Kolejna genialna intryga Nesbo i trzymająca w napięciu akcja. Szczególnie podobał mi się zabieg, w którym po każdej akcji Harrego pojawiał się monolog anonimowego mężczyzny, prawdopodobnie sprawcy, komentującego ruchy policji.  Przyznam szczerze, że był moment, w którym nieustanne pościgi za sprawcą zaczynały mnie już męczyć - nie mogłam się doczekać, aż w końcu go złapią i akcja się zakończy. Jednak Nesbo zgrabnie wybrnął z tego przekombinowania, a z każdą kolejną częścią opowieści o śledczym Harrym Hole czyta się z większymi wypiekami na twarzy. 

wtorek, 8 lipca 2014

Czerwone gardło - Jo Nesbo

Czerwone gardło to kolejna genialna powieść  Jo Nesbo, w której pierwsze skrzypce gra Harry Hole. Tym razem musi on nie tylko zmierzyć się ze zbrodnia wynikająca z traumy wojennej, ale również zdecydować czy prawda rzeczywiście oznacza to samo co sprawiedliwość.

Rok 1944 działania na froncie. Kilku norweskich młodych rekrutów walczy w SS przeciw Rosjanom. Jednak już na froncie zdają sobie sprawę, że biorą udział w cudzej wojnie. Wielu z nich ginie, wielu również dezerteruje. Taki sam los spotyka dwóch przyjaciół: Daniela, który po zabiciu jednego z żołnierzy walczących w przeciwnym obozie przyjmie jego imię – Uriasz. Drugi z mężczyzn natomiast po śmierci przyjaciela ucieka z frontu z fałszywymi papierami w kieszeni. W szpitalu, do którego trafia poznaje pielęgniarkę Helenę, w której od razu zakochuje się z wzajemnością. Młodzi chcą uciec do Paryża, jednak zakochany w Helenie lekarz szantażem zmusza ją do ślubu. Uriasz, bo tak każe mówić do siebie dezerter, opuszcza Wiedeń sam, jednak miłość do Heleny odbije się na całym jego późniejszym życiu.

Harry Hole po przypadkowym postrzale jednego z agentów ochrony podczas obstawy wizyty prezydenta USA w Norwegii - zostaje przeniesiony do pot i awansuje na komisarza (władze obawiały się skandal, który by wybuchł, gdyby prasa dowiedziała się, że wizyta głowy państwa największego ze zwierzchników Norwegii nie była tak perfekcyjnie zaplanowała jak każdy myślał). Tam dostaje mnóstwo papierkowej roboty, ale szybko okazuje się, że jest niezbędny Wydziale Kryminalnym. Ktoś kupuje bardzo drogą nielegalną broń, pochodząca z czasów wojny i zaczyna zabijać, wydawałoby się przypadkowe osoby. Jednak jak Harry wkrótce się przekonuje - zbrodnia ma głębokie podłoże wojenne, a morderca w swoim rozumieniu wymierza sprawiedliwość. Czy Harry powstrzyma tajemniczego niebieskookiego starca przed popełnieniem zbrodni? Czy uda mu się zrozumieć przypadek MPD, czyli rozdwojenie osobowości? Po której stronie stanie słynny komisarz w momencie, gdy prawda może zranić najbliższe mu osoby.


Rewelacyjna powieść Nesbo, z ciekawym zabiegiem narracji przeplatanej, gdzie czytelnik na zmianę śledzi czasy wojny i współczesność. Powieść szkatułkowa, gdzie historia Harrego jest tylko jedną z wielu ciekawych historii. Niesamowita opowieść, genialna intryga i zawrotna akcja sprawiają, że tę książkę kończy się czytać na stojąco, zapominając o łapaniu oddechu. Kryminał wzbogacają historie miłosne rodem z najlepszego romansu: piękne i niebanalne. To w tej części Harry poznaje Rachel, swoją wielką miłość, którą czytelnicy znają z późniejszych części, jeśli nie czytali serii po kolei. Był moment, w którym nienawidziłam Nesbo, za to, że zabił jedną z najfajniejszych postaci, ale dzięki temu czytałam w napięciu, ze złością i zniecierpliwieniem. A jak mówi jedna z moich bliskich koleżanek, wielka fanka Nesbo: jego książki powinny być w twardej oprawie, żeby można było nimi rzucać, gdy autor zdenerwuje czymś czytelnika. Ale o to przecież chodzi: o adrenalinę emocje napięcie. Nesbo daje czytelnikom wszystko w jednym pakiecie

niedziela, 6 lipca 2014

Joanna Chmielewska - Nawiedzony dom

Zdecydowanie wolę kryminały dla młodzieży Chmielewskiej, niż jej powieści, w których bohaterką jest Joanna - taka szalona, w każdym calu idealna, że aż denerwująca. Nawiedzony dom to opowieść o dwójce rodzeństwa, która po przeprowadzce do nowego, podejrzanego domu, rozpoczyna zabawę w detektywów, a towarzyszy im przy tym znaleziony pies - Chaber. 
Ojciec rodzeństwa otrzymuje w spadku wielki dom, ale już od samego początku ma z nim spore problemy. A to remont okazuje się niemożliwy, a to w części domu mieszka uciążliwa, niepożądana współlokatorka, która ani myśli się wyprowadzić. I jeszcze na dodatek jacyś żartownisie wypisują dziwne znaki na jego samochodzie. Czyżby komunikowali się szyfrem? Dobrze, że sprawą zainteresowało się rodzeństwo: Janeczka i Pawełek, bo kto wie, jakby się cała historia z domem, przemytem i gangiem skończyła, gdyby rodzeństwo nie rozwiązało sprawy, nad którą policja pracowała latami.
Zabawna detektywistyczna historia dla dzieci i młodzieży. Pełna humoru, szalonych pomysłów i tajemniczych zwrotów akcji. Trochę naiwna i przerysowana, ale taka przecież musi być kryminalna książka dla dzieci. W każdym razie, lepiej czyta się o przygodach rodzeństwa Chaber niż Joannie. 


wtorek, 24 czerwca 2014

Leroux Gaston - Upiór w operze

Tej powieści chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Ukazywała się w odcinkach w latach 1909-1910. Jest to najsłynniejszy utwór Gastona, mimo że jego powieści detektywistyczne stanowią prawdziwą ucztę dla kryminalnych smakoszy i doskonały dokument do badań dla historyków literatury. 

Upiór w Operze to mistrzowsko zawiązana intryga, zahaczająca pod powieść grozy, powieść gotycka. Co tu dużo pisać, w operze dzieją się dziwne rzeczy: wszyscy wierzą w istnienie upiora, który wynajmuje loże numer 5 (czyta plan, zostawia bileterce napiwek, czekoladki, kwiatek z bukietu), tylko nowi dyrektorzy uważają, że obecność rzekomego upiora to niesmaczny żart. Wypowiadają więc wojnę zjawie, łamiąc wszelkie zobowiązania wobec upiora podtrzymywane przez poprzedników. Wkrótce wszelkie groźby przekazywane przez upiora w listach zaczynają się spełniać... Upiór przede wszystkim domaga się, aby główną arię grała Christina, córka skrzypka, która wierzy w istnienia Anioła Muzyki. Uważa, że to on uczy ją wieczorami w garderobie śpiewu. Z czasem okazuje się, że to Erick - zdeformowany fizycznie, utalentowany kompozytor, żyjący w piwnicy opery. Czy to on jest upiorem? Jak skończy się jego związek z Christiną? Jak śpiewaczka wybrnie z miłosnego trójkąta? 

Już od samego początku utworu, autor twierdzi, że upiór istniał naprawdę. Czytelnik może mu wierzyć bądź nie, ale niezależnie od odpowiedzi przyzna, że historia Ericka jest niesamowita. Autor bawi się z czytelnikiem w kotka i myszkę, wprowadza w mroczną, tajemniczą historię, po czym wszystko perfekcyjnie i logicznie wyjaśnia. Niczym Piękna i Bestia i Romeo i Julia razem :D

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Leroux Gaston - Tajemnica zółtego pokoju

peb.pl
Tajemnica żółtego pokoju to jeden z pierwszych kryminałów, które stanowią próbę rozwiązania morderstwa dokonanego w zamkniętym pomieszczeniu, do którego, pozornie, nikt obcy nie miał wstępu. Utwór ukazał się w 1907 w odcinkach. Wówczas po raz pierwszy pojawiała się postać reportera-detektywa Josepha Rouletabillea, który niespełna rok później podbił serca miłośników powieści detektywistycznych.

Rouletabillea jest przykładem detektywa, który nie tylko bezbłędnie składa pozornie niezwiązane ze sobą elementy w jedną całość, ale także bardzo drobiazgowo zbiera najdrobniejsze ślady pozostawione na miejscu zbrodni (wyciąga spod łóżka zakrwawiony włos). Nie dzieli się jednak swoimi spostrzeżeniami z czytelnikiem. Krzyczy "wszystko jasne" i pozostawia czytającego w fazie własnych domysłów i przypuszczeń. 

Utwór został napisany zgodnie ze wszystkimi złotymi zasadami powieści detektywistycznej, sformułowanymi przez Detecion Club (do którego należała m.in. Agata Christie czy Dorota Sayers). No prawie wszystkimi. Autor jedną z nich złamał drastycznie. Którą? Tego zdradzić nie mogę, bo zepsuję zabawę osobom, które Tajemnicy żółtego pokoju jeszcze nie czytały. 

Dzisiejszego czytelnika może trochę nudzić fabuła, ale sama chęć poznania wyjaśnienia zbrodni dokonanej w zamkniętym od wewnątrz pokoju, gdzie okna były zakratowane, nie było również żadnego tajemnego przejścia, zbrodniarz oczywiście nie korzystał również z magicznych sztuczek, sprawi, że z pewnością nawet najbardziej wybredny czytelnik dotrwa do końca. Jest to swoista próba rozumu i wyjaśnienia niemożliwego wyłącznie prawami logiki. Czy rozwiązanie okaże się satysfakcjonujące? Z pewnością bez drobnych naciągnięć nie udałoby się uzyskać takiego efektu. 

Wziąć na tapet?

natemat.pl
Dlaczego zwrot "wziąć na tapetę" uważany  jest przez wielu naukowców za błąd?

Poprawnie brzmi "wziąć na tapet", ale niewielu jeszcze pamięta co to słowo oznacza.
TAPET to stół przykryty zielonym suknem, przy którym toczyły się obrady. 

Jak mówi profesor Bańko: "W wyniku tej pomyłki – w wydawnictwach normatywnych ocenianej jako błąd językowy – logiczny i dobrze umotywowany zwrot stał się strukturalnie nieprzejrzysty, a przy dosłownej interpretacji absurdalny. Można się długo zastanawiać, jaki związek ma jego faktyczna treść z papierem do oklejania ścian lub – by sięgnąć po nowsze znaczenie tapety – z grafiką umieszczaną na pulpicie komputera. Ludzie jednak starają się być racjonalni i dopatrują się sensu tam, gdzie go nie ma, a nowe znaczenie tapety stwarza szansę odnalezienia zagubionego sensu. Czy w pojęciu niektórych osób temat wzięty na tapetę to nie jest przypadkiem taki, który leży na pulpicie komputera w formie pliku gotowego do otwarcia?"

sobota, 21 czerwca 2014

Niebo istnieje... Naprawdę! - Todd Burpo

Gdy w repertuarze kinowym zobaczyłam film o tytule Niebo istnieje... Naprawdę! wiedziałam, że muszę go zobaczyć. A zajawka o podróży do nieba małego chłopca dodatkowo mnie zaciekawiła. Zawsze interesowałam się śmiercią kliniczną, zastanawiałam się co się dzieje z człowiekiem, gdy staje na granicy życia i śmierci, a opowieść 4 letniego chłopca, wydała się nadzwyczaj interesująca. Kto może być bardziej wiarygodny niż dziecko? Sceptycy zaraz odpowiedzą, że dziecko ma przecież bujną wyobraźnię itd., ale zapominają, że dzieci w tym wieku nie znają konwenansów, pojęcia wstydu, nie boją się zapytać i mają niewinną szczerość, której dorosłym brakuje. 

Oczywiście cały film przepłakałam. 

Nie wiedziałam wówczas, że dużo wcześniej powstała książka. Równie piękna jak film, chociaż takich krokodylich łez ze mnie nie wycisnęła. 

Todd Burpo pastor w małym miasteczku, nazywany Hiobem, bo doświadczył bardzo wiele, opisuje historię swojego synka, który mając 4 lata trafił do nieba. Colton przez wiele dni wymiotował. Lekarze nie wiedzieli co mu dolega, a chłopiec gasł w oczach. Pastor postanowił zabrać go do innego szpitala, chociaż tracił powoli nadzieję na uratowanie dziecka. Tam okazało się, że chłopcu pękł wyrostek, a trucizna rozlewała się po jego ciele aż 5 dni. Chłopiec przebył operację i tysiące różnych zabiegów, ratujących jego zanieczyszczone narządy. Gdy leżał na stole operacyjnym wyszedł z ciała i zobaczył swoją operację, w jednym pokoju ojca krzyczącego na Boga, a w drugim mamę, która dzwoniła do wszystkich znajomych prosząc o modlitwę. Wówczas trafił również do nieba. To co opisywał wydawało się niewiarygodne. Mówił o rzeczach, o których po prostu nie mógł wiedzieć, np. o tym, że jego mama kiedyś poroniła. Opisał swoją siostrzyczkę, chociaż rodzice nie znali wówczas płci dziecka. Opowiadał o swoim pradziadku. Ale przede wszystkim o Jezusie i niebie. Mówił słowami pisma, chociaż nie mógł go znać. Wiedział, że Jezus siedział po prawej stronie Boga, że miał aureolę, chociaż nie znał jej nazwy, że miał rany, chociaż był za mały, aby wiedzieć o ukrzyżowaniu, opisał strój Jezusa i szkarłatną szarfę, ale przede wszystkim mówił o jego oczach. Wspomnienia chłopca przyprawiają o dreszcze. Gdy mówi, że w niebie nie ma pojęcia czasu, nie ma dnia i nocy, wszyscy są młodzi, jest mnóstwo kolorów - to wszystko jest niewyobrażalne. Ale największe ciarki przechodzą, gdy chłopiec mówi, że nie boi się śmierci, chciałby wrócić do nieba, bo tam jest tak pięknie.

Przepiękna historia dająca prawdziwą nadzieję i ogromne siły, ale także pozwalająca pogodzić nam się z nieuchronnym zjawiskiem śmierci. Wszystkie największe dylematy teologiczne, trudne metafory, interpretacje pisma świętego, nauk Jezusa zostają sprowadzone do prostych słów czteroletniego dziecka - niebo istnieje i jest piękne. 

piątek, 20 czerwca 2014

Pochłaniacz - Katarzyna Bonda

Pochłaniacza kupiłam oczywiście w przedsprzedaży. Po przeczytaniu wcześniejszych książek Bondy, nie mogłam się go doczekać. Stał na mojej półce, jeszcze zanim zaczął się ten cały szum, wokół nowej królowej polskiego kryminału (jakbyś kiedyś w ogóle, któraś Polka mogła poszczycić się tym tytułem; wiadomo, niekwestionowaną królową kryminału od zawsze była Agata Christie, chociaż nawiasem mówiąc, ciekawe, czy gdyby wówczas istniały prawa autorskie i pojęcie plagiatu, to czy zamiast na kryminalnym tronie, nie siedziałaby za kratkami?) Natłok obowiązków nie pozwolił mi jednak sięgnąć po niego natychmiast. Tak więc książka leżała na półce i wyraźnie mnie wołała. Nie mogłam się doczekać kiedy w końcu dam się pochłonąć Pochłaniaczowi. Chociaż nigdy nie czytam recenzji przed przeczytaniem książek - z każdej strony bombardowały mnie zdjęcia Pochłaniacza: a to jakiś konkurs, a to Pani Bonda ma kolejne, milionowe już spotkanie autorskie, a to w końcu uroczysta informacja, że Pochłaniacz stał się prawdziwym fenomenem. Szczerze mówiąc, trochę mnie to odrzucało. Poznałam zasady marketingu wydawniczego i nieczęsto daję się nabierać na te wszystkie rewelacyjne reklamy i zapowiedzi. Najczęściej im większy szum, tym słabsza treść. 
Pochłaniacza przeczytałam w ciągu dwóch wieczorów. Nie mam zwyczaju odkładania książki, dopóki nie skończę jej w całości, ale ta cegła zmusiła mnie do tego. Nie będę kłamać: były momenty, że zamiast ochów i achów, wzdychałam ze zmęczenia. Nie lubię nadmiernie przekombinowanych książek. Jestem prostym czytelnikiem, który po przeczytaniu kryminału lubi czuć się jak głupiec, ale nie dlatego, że autor tak zamotał całą intrygę, że już nie wiadomo kto jest kim, ale dlatego, że pisarz okazał się mistrzem logiki i w prosty, ale nadzwyczajny sposób poprowadził schemat. Lubię, gdy autor bawi się ze mną w kotka i myszkę, ale gra przy tym fair. 
Odczucia po przeczytaniu Pochłaniacza mam mieszane: z jednej strony "wow, rewelacja", ale z drugiej: "po co aż tak kręcić?" Może za wcześnie zabrałam się do recenzji i muszę się z tym przespać? A może po prostu do tej pory widzę tyle niejasnych i przekombinowanych wątków, że już sama nie wiem, o co tam chodziło. Pewnie mój nadzwyczajny brak pamięci do nazwisk też zrobił swoje.
Marcin i Wojtek Staroń to typowi bracia bliźniacy: identyczni wizualnie, ale kompletnie różni wewnętrznie. Jeden jest spokojny, ułożony, zdolny, ambitny, inteligentny. Drugi uwielbia pakować się w kłopoty, a ma do tego, naprawdę ogromny talent. Ich ojciec pracuje dla mafii, gdzie mózgiem wszystkich przekrętów i szefem wszystkich szefów jest ich wuj. Kusi Marcina wizją ogromnych pieniędzy i szybkich samochód. Naiwny młodzieniec, ślepo ufający mafii nawet nie wie, w którym momencie, daje się wciągnąć w pułapkę i popełnia błąd, za który będzie pokutował całe życie. 
Kilkanaście lat później profilerka Sasza Załuska dostaje dziwne zlecenie: niedoszła ofiara prosi ją o wykonanie profilu swojego mordercy. Mężczyzna jest przekonany, że ktoś chce go zabić. Stawka przekonuję Saszę, jednak dochodzenie, które prowadzi, ujawnia, że mężczyzna, który zwrócił się do niej z prośbą o pomoc, nie jest tym za kogo się podaje, a jego domniemany zabójca nie żyje. O co tu chodzi? Dlaczego ktoś uwikłał ją w tę sprawę i jaki miał w tym interes? Dochodzenie jest niezwykle trudne, a jedyne tropy to stara piosenka nieznanego autora i zapach pozostawiony na miejscu zbrodni. Z czasem okazuje się, że zapomniana sprawa braci Staroniów ma ogromne znaczenie i wyglądała zupełnie inaczej, niż to się przed laty wydawało. Załuska, aby rozwikłać śledztwo musi poznać historię nie tylko ofiary, ale także dotrzeć do wszystkich znajomych z jej przeszłości oraz przekopać się przez przekręty mafii i życiorysy niektórych policjantów. Wkrótce okaże się, że nawet pozornie niewinna osoba ma sporo za uszami.
Bardzo podoba mi się to, że Bonda w swoich książka upowszechnia najnowsze, nieznane laikom, metody badań. W końcu, jako kreatorka Bogdana Lacha nie może spocząć na laurach. Pisarka pokazała ogromną klasę umieszczając wiele odsyłaczy do książek Czubaja. Miło widzieć, że najlepsi współcześni twórcy polskiego kryminału (a za takich uważam Miłoszewskiego, Czubaja i Bondę) potrafią ze sobą współpracować. Pochłaniacz z pewnością wciąga i zachwyca, ale momentami także zbija czytelnika zupełnie z tropu. Kombinuje, oszukuje, kręci. Czy Bonda zasłużyła nim na tytuł królowej polskiego kryminału? Nie wiem. Dla mnie królową stała się w momencie napisania Dziewiątej runy i pomimo mieszanych uczuć po nowej książce, długo pozostanie na tronie. 

czwartek, 12 czerwca 2014

Eric-Emmanuel Schmitt - Oskar i pani Róża

  • "Zapominamy, że życie jest kruche, delikatne, że nie trwa wiecznie. Zachowujemy się wszyscy, jakbyśmy byli nieśmiertelni."

Przeczytałam tę książkę już wiele razy i nigdy mi się nie znudzi. Sięgam po nią, gdy mam zły dzień, gdy chce się zresetować, bądź po prostu muszę sobie popłakać. I płaczę. Za każdym razem w tych samych momentach. Przeżywam każdą scenę, jakbym wyobrażała ją sobie pierwszy raz w życiu. 

Oskar i pani Róża to opowieść o dziesięcioletnim chłopcu chorym na białaczkę. Jest to jednak dziecko bardzo dojrzałe i odważne. Oskar nie boi się śmierci samej w sobie, boi się, że zawiódł lekarzy, dla których stał się trudnym, bo nieuleczalnym pacjentem. Nienawidzi swoich rodziców, którzy nie mają odwagi rozmawiać z nim o jego stanie zdrowia. Jedyną osobą, która potrafi z nim rozmawiać jest pani Róża - wolontariuszka. To ona pomaga mu przeżyć ostatnie dziesięć dni swojego życia. Zawierają umowę: chłopiec codziennie będzie pisał list do Boga, w którym będzie mógł go poprosić o jedną rzecz duchową. Każdy dzień to dla niego 10 lat. Oskar przeżywa więc wiek dojrzewania, czyli pierwszą miłość, dorosłość, kryzys wieku średniego, a także starość, gdzie czuje się słaby i zmęczony. Listy stają się coraz krótsze, bo trzymanie długopisu sprawia mu trudność. Ostatni list, jaki zostawia przy łóżku brzmi: "Tylko Bóg może mnie obudzić". Chłopiec umiera.

Jest to piękna opowieść o cierpieniu, akceptacji choroby (Z chorobą jest tak jak ze śmiercią. Jest faktem. Nie jest żadną karą), świadomości śmierci i ogromny zaufaniu do Boga: 
zastanów się, Oskarze. Który z nich wydaje ci się bliższy?
Bóg, który nic nie czuje, czy Bóg, który cierpi?
– Ten, który cierpi, oczywiście. Ale gdybym był nim, gdybym był Bogiem, gdybym miał takie możliwości jak on, uniknąłbym cierpienia.
– Nikt nie może uniknąć cierpienia. Ani Bóg, ani ty. Ani twoi rodzice, ani ja.
– No, dobrze. Ale dlaczego cierpimy?
– Właśnie. Jest cierpienie i cierpienie. Popatrz uważnie na jego twarz. Przyjrzyj mu się. Widać po nim, że cierpi?
– Nie. To ciekawe. W ogóle po nim nie widać.
– Bo są dwa rodzaje bólu, Oskarku. Cierpienie fizyczne i cierpienie duchowe. Cierpienie fizyczne się znosi. Cierpienie duchowe się wybiera. Rozumem. Jeśli wbijają ci gwoździe w nadgarstki i stopy, nie masz innego wyjścia, musisz odczuwać ból. Znosisz go. Natomiast myśl o śmierci nie musi powodować bólu. Nie wiesz, czym jest. Wszystko zależy od ciebie.

Bardzo trudno ją zrecenzować, trzeba po prostu przeczytać...




niedziela, 18 maja 2014

Domyślać czy domyślić?

Domyślać czy domyślić? Wiele osób pyta: skąd dylemat, przecież nie ma czasownika myślić (jakby był myślać :D) i stoi za wyłączną poprawnością domyślać. Nie ma, ale był! Do XVIII wieku w języku polskim mieliśmy czasownik myślić (stąd prawidłowa forma wymyślić), natomiast myśleć było formą gwarową, która na wzór czasownika widzieć przeniknęła do języka jako poprawna.

Z domyślać/domyślić sprawa wygląda nieco inaczej, gdyż są to dwa różne słowa!


Domyślać to czasownik niedokonany, czyli oznaczający czynność, która dopiero trwa i jeszcze się nie zakończyła.

- Jaś powoli zaczął domyślać się prawdy.


Domyślić jest czasownikiem dokonanym, czyli wyraża czynność, która już się dokonała.

- Jaś domyślił się wszystkiego/ Zdołał domyślić się prawdy.


Widzicie różnicę?
- Detektyw domyślił się, kto zamordował Pana X i zakończył śledztwo.
- Detektyw domyślał się, kto zamordował Pana X, ale nie był w 100% pewien i kontynuował śledztwo, aby zdobyć niepodważalne dowody.