poniedziałek, 23 czerwca 2014

Wziąć na tapet?

natemat.pl
Dlaczego zwrot "wziąć na tapetę" uważany  jest przez wielu naukowców za błąd?

Poprawnie brzmi "wziąć na tapet", ale niewielu jeszcze pamięta co to słowo oznacza.
TAPET to stół przykryty zielonym suknem, przy którym toczyły się obrady. 

Jak mówi profesor Bańko: "W wyniku tej pomyłki – w wydawnictwach normatywnych ocenianej jako błąd językowy – logiczny i dobrze umotywowany zwrot stał się strukturalnie nieprzejrzysty, a przy dosłownej interpretacji absurdalny. Można się długo zastanawiać, jaki związek ma jego faktyczna treść z papierem do oklejania ścian lub – by sięgnąć po nowsze znaczenie tapety – z grafiką umieszczaną na pulpicie komputera. Ludzie jednak starają się być racjonalni i dopatrują się sensu tam, gdzie go nie ma, a nowe znaczenie tapety stwarza szansę odnalezienia zagubionego sensu. Czy w pojęciu niektórych osób temat wzięty na tapetę to nie jest przypadkiem taki, który leży na pulpicie komputera w formie pliku gotowego do otwarcia?"

sobota, 21 czerwca 2014

Niebo istnieje... Naprawdę! - Todd Burpo

Gdy w repertuarze kinowym zobaczyłam film o tytule Niebo istnieje... Naprawdę! wiedziałam, że muszę go zobaczyć. A zajawka o podróży do nieba małego chłopca dodatkowo mnie zaciekawiła. Zawsze interesowałam się śmiercią kliniczną, zastanawiałam się co się dzieje z człowiekiem, gdy staje na granicy życia i śmierci, a opowieść 4 letniego chłopca, wydała się nadzwyczaj interesująca. Kto może być bardziej wiarygodny niż dziecko? Sceptycy zaraz odpowiedzą, że dziecko ma przecież bujną wyobraźnię itd., ale zapominają, że dzieci w tym wieku nie znają konwenansów, pojęcia wstydu, nie boją się zapytać i mają niewinną szczerość, której dorosłym brakuje. 

Oczywiście cały film przepłakałam. 

Nie wiedziałam wówczas, że dużo wcześniej powstała książka. Równie piękna jak film, chociaż takich krokodylich łez ze mnie nie wycisnęła. 

Todd Burpo pastor w małym miasteczku, nazywany Hiobem, bo doświadczył bardzo wiele, opisuje historię swojego synka, który mając 4 lata trafił do nieba. Colton przez wiele dni wymiotował. Lekarze nie wiedzieli co mu dolega, a chłopiec gasł w oczach. Pastor postanowił zabrać go do innego szpitala, chociaż tracił powoli nadzieję na uratowanie dziecka. Tam okazało się, że chłopcu pękł wyrostek, a trucizna rozlewała się po jego ciele aż 5 dni. Chłopiec przebył operację i tysiące różnych zabiegów, ratujących jego zanieczyszczone narządy. Gdy leżał na stole operacyjnym wyszedł z ciała i zobaczył swoją operację, w jednym pokoju ojca krzyczącego na Boga, a w drugim mamę, która dzwoniła do wszystkich znajomych prosząc o modlitwę. Wówczas trafił również do nieba. To co opisywał wydawało się niewiarygodne. Mówił o rzeczach, o których po prostu nie mógł wiedzieć, np. o tym, że jego mama kiedyś poroniła. Opisał swoją siostrzyczkę, chociaż rodzice nie znali wówczas płci dziecka. Opowiadał o swoim pradziadku. Ale przede wszystkim o Jezusie i niebie. Mówił słowami pisma, chociaż nie mógł go znać. Wiedział, że Jezus siedział po prawej stronie Boga, że miał aureolę, chociaż nie znał jej nazwy, że miał rany, chociaż był za mały, aby wiedzieć o ukrzyżowaniu, opisał strój Jezusa i szkarłatną szarfę, ale przede wszystkim mówił o jego oczach. Wspomnienia chłopca przyprawiają o dreszcze. Gdy mówi, że w niebie nie ma pojęcia czasu, nie ma dnia i nocy, wszyscy są młodzi, jest mnóstwo kolorów - to wszystko jest niewyobrażalne. Ale największe ciarki przechodzą, gdy chłopiec mówi, że nie boi się śmierci, chciałby wrócić do nieba, bo tam jest tak pięknie.

Przepiękna historia dająca prawdziwą nadzieję i ogromne siły, ale także pozwalająca pogodzić nam się z nieuchronnym zjawiskiem śmierci. Wszystkie największe dylematy teologiczne, trudne metafory, interpretacje pisma świętego, nauk Jezusa zostają sprowadzone do prostych słów czteroletniego dziecka - niebo istnieje i jest piękne. 

piątek, 20 czerwca 2014

Pochłaniacz - Katarzyna Bonda

Pochłaniacza kupiłam oczywiście w przedsprzedaży. Po przeczytaniu wcześniejszych książek Bondy, nie mogłam się go doczekać. Stał na mojej półce, jeszcze zanim zaczął się ten cały szum, wokół nowej królowej polskiego kryminału (jakbyś kiedyś w ogóle, któraś Polka mogła poszczycić się tym tytułem; wiadomo, niekwestionowaną królową kryminału od zawsze była Agata Christie, chociaż nawiasem mówiąc, ciekawe, czy gdyby wówczas istniały prawa autorskie i pojęcie plagiatu, to czy zamiast na kryminalnym tronie, nie siedziałaby za kratkami?) Natłok obowiązków nie pozwolił mi jednak sięgnąć po niego natychmiast. Tak więc książka leżała na półce i wyraźnie mnie wołała. Nie mogłam się doczekać kiedy w końcu dam się pochłonąć Pochłaniaczowi. Chociaż nigdy nie czytam recenzji przed przeczytaniem książek - z każdej strony bombardowały mnie zdjęcia Pochłaniacza: a to jakiś konkurs, a to Pani Bonda ma kolejne, milionowe już spotkanie autorskie, a to w końcu uroczysta informacja, że Pochłaniacz stał się prawdziwym fenomenem. Szczerze mówiąc, trochę mnie to odrzucało. Poznałam zasady marketingu wydawniczego i nieczęsto daję się nabierać na te wszystkie rewelacyjne reklamy i zapowiedzi. Najczęściej im większy szum, tym słabsza treść. 
Pochłaniacza przeczytałam w ciągu dwóch wieczorów. Nie mam zwyczaju odkładania książki, dopóki nie skończę jej w całości, ale ta cegła zmusiła mnie do tego. Nie będę kłamać: były momenty, że zamiast ochów i achów, wzdychałam ze zmęczenia. Nie lubię nadmiernie przekombinowanych książek. Jestem prostym czytelnikiem, który po przeczytaniu kryminału lubi czuć się jak głupiec, ale nie dlatego, że autor tak zamotał całą intrygę, że już nie wiadomo kto jest kim, ale dlatego, że pisarz okazał się mistrzem logiki i w prosty, ale nadzwyczajny sposób poprowadził schemat. Lubię, gdy autor bawi się ze mną w kotka i myszkę, ale gra przy tym fair. 
Odczucia po przeczytaniu Pochłaniacza mam mieszane: z jednej strony "wow, rewelacja", ale z drugiej: "po co aż tak kręcić?" Może za wcześnie zabrałam się do recenzji i muszę się z tym przespać? A może po prostu do tej pory widzę tyle niejasnych i przekombinowanych wątków, że już sama nie wiem, o co tam chodziło. Pewnie mój nadzwyczajny brak pamięci do nazwisk też zrobił swoje.
Marcin i Wojtek Staroń to typowi bracia bliźniacy: identyczni wizualnie, ale kompletnie różni wewnętrznie. Jeden jest spokojny, ułożony, zdolny, ambitny, inteligentny. Drugi uwielbia pakować się w kłopoty, a ma do tego, naprawdę ogromny talent. Ich ojciec pracuje dla mafii, gdzie mózgiem wszystkich przekrętów i szefem wszystkich szefów jest ich wuj. Kusi Marcina wizją ogromnych pieniędzy i szybkich samochód. Naiwny młodzieniec, ślepo ufający mafii nawet nie wie, w którym momencie, daje się wciągnąć w pułapkę i popełnia błąd, za który będzie pokutował całe życie. 
Kilkanaście lat później profilerka Sasza Załuska dostaje dziwne zlecenie: niedoszła ofiara prosi ją o wykonanie profilu swojego mordercy. Mężczyzna jest przekonany, że ktoś chce go zabić. Stawka przekonuję Saszę, jednak dochodzenie, które prowadzi, ujawnia, że mężczyzna, który zwrócił się do niej z prośbą o pomoc, nie jest tym za kogo się podaje, a jego domniemany zabójca nie żyje. O co tu chodzi? Dlaczego ktoś uwikłał ją w tę sprawę i jaki miał w tym interes? Dochodzenie jest niezwykle trudne, a jedyne tropy to stara piosenka nieznanego autora i zapach pozostawiony na miejscu zbrodni. Z czasem okazuje się, że zapomniana sprawa braci Staroniów ma ogromne znaczenie i wyglądała zupełnie inaczej, niż to się przed laty wydawało. Załuska, aby rozwikłać śledztwo musi poznać historię nie tylko ofiary, ale także dotrzeć do wszystkich znajomych z jej przeszłości oraz przekopać się przez przekręty mafii i życiorysy niektórych policjantów. Wkrótce okaże się, że nawet pozornie niewinna osoba ma sporo za uszami.
Bardzo podoba mi się to, że Bonda w swoich książka upowszechnia najnowsze, nieznane laikom, metody badań. W końcu, jako kreatorka Bogdana Lacha nie może spocząć na laurach. Pisarka pokazała ogromną klasę umieszczając wiele odsyłaczy do książek Czubaja. Miło widzieć, że najlepsi współcześni twórcy polskiego kryminału (a za takich uważam Miłoszewskiego, Czubaja i Bondę) potrafią ze sobą współpracować. Pochłaniacz z pewnością wciąga i zachwyca, ale momentami także zbija czytelnika zupełnie z tropu. Kombinuje, oszukuje, kręci. Czy Bonda zasłużyła nim na tytuł królowej polskiego kryminału? Nie wiem. Dla mnie królową stała się w momencie napisania Dziewiątej runy i pomimo mieszanych uczuć po nowej książce, długo pozostanie na tronie. 

czwartek, 12 czerwca 2014

Eric-Emmanuel Schmitt - Oskar i pani Róża

  • "Zapominamy, że życie jest kruche, delikatne, że nie trwa wiecznie. Zachowujemy się wszyscy, jakbyśmy byli nieśmiertelni."

Przeczytałam tę książkę już wiele razy i nigdy mi się nie znudzi. Sięgam po nią, gdy mam zły dzień, gdy chce się zresetować, bądź po prostu muszę sobie popłakać. I płaczę. Za każdym razem w tych samych momentach. Przeżywam każdą scenę, jakbym wyobrażała ją sobie pierwszy raz w życiu. 

Oskar i pani Róża to opowieść o dziesięcioletnim chłopcu chorym na białaczkę. Jest to jednak dziecko bardzo dojrzałe i odważne. Oskar nie boi się śmierci samej w sobie, boi się, że zawiódł lekarzy, dla których stał się trudnym, bo nieuleczalnym pacjentem. Nienawidzi swoich rodziców, którzy nie mają odwagi rozmawiać z nim o jego stanie zdrowia. Jedyną osobą, która potrafi z nim rozmawiać jest pani Róża - wolontariuszka. To ona pomaga mu przeżyć ostatnie dziesięć dni swojego życia. Zawierają umowę: chłopiec codziennie będzie pisał list do Boga, w którym będzie mógł go poprosić o jedną rzecz duchową. Każdy dzień to dla niego 10 lat. Oskar przeżywa więc wiek dojrzewania, czyli pierwszą miłość, dorosłość, kryzys wieku średniego, a także starość, gdzie czuje się słaby i zmęczony. Listy stają się coraz krótsze, bo trzymanie długopisu sprawia mu trudność. Ostatni list, jaki zostawia przy łóżku brzmi: "Tylko Bóg może mnie obudzić". Chłopiec umiera.

Jest to piękna opowieść o cierpieniu, akceptacji choroby (Z chorobą jest tak jak ze śmiercią. Jest faktem. Nie jest żadną karą), świadomości śmierci i ogromny zaufaniu do Boga: 
zastanów się, Oskarze. Który z nich wydaje ci się bliższy?
Bóg, który nic nie czuje, czy Bóg, który cierpi?
– Ten, który cierpi, oczywiście. Ale gdybym był nim, gdybym był Bogiem, gdybym miał takie możliwości jak on, uniknąłbym cierpienia.
– Nikt nie może uniknąć cierpienia. Ani Bóg, ani ty. Ani twoi rodzice, ani ja.
– No, dobrze. Ale dlaczego cierpimy?
– Właśnie. Jest cierpienie i cierpienie. Popatrz uważnie na jego twarz. Przyjrzyj mu się. Widać po nim, że cierpi?
– Nie. To ciekawe. W ogóle po nim nie widać.
– Bo są dwa rodzaje bólu, Oskarku. Cierpienie fizyczne i cierpienie duchowe. Cierpienie fizyczne się znosi. Cierpienie duchowe się wybiera. Rozumem. Jeśli wbijają ci gwoździe w nadgarstki i stopy, nie masz innego wyjścia, musisz odczuwać ból. Znosisz go. Natomiast myśl o śmierci nie musi powodować bólu. Nie wiesz, czym jest. Wszystko zależy od ciebie.

Bardzo trudno ją zrecenzować, trzeba po prostu przeczytać...




niedziela, 18 maja 2014

Domyślać czy domyślić?

Domyślać czy domyślić? Wiele osób pyta: skąd dylemat, przecież nie ma czasownika myślić (jakby był myślać :D) i stoi za wyłączną poprawnością domyślać. Nie ma, ale był! Do XVIII wieku w języku polskim mieliśmy czasownik myślić (stąd prawidłowa forma wymyślić), natomiast myśleć było formą gwarową, która na wzór czasownika widzieć przeniknęła do języka jako poprawna.

Z domyślać/domyślić sprawa wygląda nieco inaczej, gdyż są to dwa różne słowa!


Domyślać to czasownik niedokonany, czyli oznaczający czynność, która dopiero trwa i jeszcze się nie zakończyła.

- Jaś powoli zaczął domyślać się prawdy.


Domyślić jest czasownikiem dokonanym, czyli wyraża czynność, która już się dokonała.

- Jaś domyślił się wszystkiego/ Zdołał domyślić się prawdy.


Widzicie różnicę?
- Detektyw domyślił się, kto zamordował Pana X i zakończył śledztwo.
- Detektyw domyślał się, kto zamordował Pana X, ale nie był w 100% pewien i kontynuował śledztwo, aby zdobyć niepodważalne dowody.

sobota, 17 maja 2014

Marek Krajewski, Mariusz Czubaj - Aleja samobójców

W ekskluzywnym hotelu dla starszych ludzi o nazwie "Eden" (bo wg ludzi od PR nie mówi się już "dom starców") zostaje zamordowany jeden z klientów, inwalida poruszający się na wózku. Na jego ciele zidentyfikowano mnóstwo ran symbolicznych, jednak zdaniem ekspertów - zadane były przez laika. Mniej więcej w tym samym czasie z "Edenu" znika słynny profesor Czapliński, ekspert sądowy, specjalista od ran symbolicznych. Wszystko ładnie się składa: ofiara i zaginiony, który idealnie pasuje do profilu mordercy. Jednak to by było zbyt proste, prawda?

Na miejsce zbrodni trafia nadkomisarz Jarosław Pater - postać bez wątpienia wykreowana przez Krajewskiego - intelektualista, absolwent filologii polskiej, który ma prawdziwego bzika na punkcie poprawności językowej. Zostaje jednak odsunięty od śledztwa, gdyż nie wiadomo dlaczego, przejmuje je ABW. Ale czy rasowy glina odpuści, tylko dlatego, że grożą mu zawieszeniem? Nie. Rasowy glina, taki jak Pater, weźmie urlop i prywatnie zajmie się sprawą. Oczywiście nie zabraknie starć między nim, a "kolegami" z ABW, bo żaden policjant nie lubi, gdy ktoś wkracza na jego teren, nawet jeśli ta osoba stoi po tej samej stronie. Im nie chodzi o wykrycie sprawcy, czy poznanie prawdy. Oni dbają o to, aby sami przede wszystkim odkryli prawdę! 

Pater na własną rękę odkrywa, że zamordowany wcale nie był emerytem! Przeciwnie jego siwizna to efekt farbowania, a inwalidztwo było udawane. Dlaczego? W "Edenie' wszystko jest podejrzane. Od dyrektora, mającego na sumieniu kilka afer, po pielęgniarza kryminalistę... I jak się okazuje sztuczny staruszek nie był pierwszą osobą, która zginęła w murach "Raju". Jakie tajemnice kryje ten luksusowy ośrodek i czy Pater odkryje zabójcę? Warto przeczytać, aby się tego dowiedzieć.

Aleja samobójców to kryminał napisany wspólnie przez Krajewskiego i Czubaja. Osoby, które choć raz zetknęły się z książkami tych autorów od razu odgadną, który z nich czuwał nad danym fragmentem czy postacią; gdzie erudycja, perfekcjonizm i dbałość o najmniejszy szczegół Krajewskiego, przeplata się ze specyficznym poczuciem humoru, wyluzowaniem i rockowym sposobem bycia Czubaja. Doskonałe połączenie! 

środa, 7 maja 2014

Stanisław Wotowski - Czarny adept

Czarny adept to czwarty tom serii "Kryminały przedwojennej Warszawy", natomiast drugi kryminał Stanisława Wotowskiego. Na uwagę zasługuje sama postać autora. Wotowski jako prywatny detektyw na co dzień stykał się z aferami, morderstwami, przestępstwami, które następnie z precyzją kronikarza opisywał w swoich książkach. Interesował się czarną magią, spirytyzmem, okultyzmem i temu ostatniemu zagadnieniu poświęcił książkę Czarny adept. 

Historia zaczyna się dość tajemniczo. Do nieznanego nam (do samego końca) z imienia i nazwiska mężczyzny, znawcy czarnej magii, autora wielu książek i odczytów na ten temat przybiega zapłakana, młoda kobieta. Dziewczyna, o imieniu Rena, bardzo martwi się swoją starszą siostrą, z którą ostatnio dzieją się dziwne rzeczy. Rena uważa, że kobieta przyłączyła się do jakiejś niebezpiecznej sekty i stąd jej dziwne zachowanie. Prosi bohatera o pomoc. Razem śledzą starszą pannę Łomnicką, która wchodzi do opuszczonej wilii. Po chwili słychać z niej jęki i krzyki kobiety. Gdy "szpiedzy" wchodzą do środka okazuje się, że posiadłość jest od dłuższego już czasu niezamieszkana, a Mary, siostra, spokojnie śpi w ich wspólnym domu. Bohatera i Rena próbują logicznie wytłumaczyć swoje doznania słuchowe i rezygnować z dalszej sprawy. Jednak wkrótce trafiają na pamiętnik Mary, a chwilę później kobieta popełnia samobójstwo. Zagłębiając się we wspomnienia zmarłej, zdają sobie sprawę, że niechcący wmieszali się w przerażające kwestie, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Wkrótce po Warszawie zaczynają krążyć plotki na temat samobójczyni, oraz obecności Czarnego Adepta - Antychrysta wyznającego oczyszczający kult zła. 

Okultystyczny kryminał, pełen magii, symboli, znaków, rytuałów. Zupełnie inni niż wcześniejsza książka Wotowskiego. 

poniedziałek, 5 maja 2014

Mariusz Czubaj - Martwe popołudnie

W Gdańsku zostaje zastrzelony polski parlamentarzysta. Nikt nie zna powodów morderstwa, nikt nie widział zabójcy. Jedno jest pewne - to była egzekucja. Im dłużej policja bada sprawę, tym trafia na większe brudy. Narkotyki, przemyt, podejrzane znajomości czy świat mafii, nie były zamordowanemu parlamentarzyście obce. Pytanie tylko czy zginęła właściwa osoba? 

Marcin Hłasko, specjalista do spraw bezpieczeństwa dostaje tajemnicze zlecenie. Ma znaleźć pewnego speca od PR. Sprawa na pierwszy rzut oka wydaje mu się banalnie prosta, ale im mocniej się w nią zagłębia tym bardziej zdaje sobie sprawę, że powiedzenie: "po nitce do kłębka" ma w tym wypadku zupełnie odwrotne znaczenie. Badając sprawę Okońskiego, tak nazywa się zaginiony, trafia na wiele podejrzanych i zazębiających się wątków, które niewyjaśnione, tylko zacierają właściwy ogląd sytuacji. I nagle okazuje się, że narkotyki to mały pikuś w porównaniu z tym co naprawdę mają na sumieniu osoby, którym niechcący nadepnął na odcisk, próbując wyjaśnić zleconą mu sprawę. A kwestia zastrzelonego parlamentarzysty zaczyna się z tym łączyć. Co ma wspólnego Eldorado z polskim rządem? Nawet nie chcemy wiedzieć, jak wiele.... 

Akcja, zagadka, dobry humor - wszystko do czego przyzwyczaił nas Mariusz Czubaj. I chociaż połączenie czarnego kryminału i politycznego thrillera, które, nawiasem mówiąc, określane było przez krytyków scenariuszem na miarę kina Tarantino, było mistrzowskie, to chyba trochę za bardzo przyzwyczaiłam się do spraw w stylu Heinza. W tym wypadku miałam wrażenie, że niepotrzebnie narobiono szumu wobec przeciętnej sprawy. 

Martwe popołudnie to pierwsza książka o Marcinie Hłasko. Czubaj zapowiedział już całą serię z jego udziałem. Do tej pory główną postacią jego kryminałów był Rudolf Heinz, profiler. Czy specjalista od bezpieczeństwa spodoba się czytelnikom tak bardzo jak nieposkromiony profiler? Odpowiedź, mam nadzieję, już wkrótce. 

Chcesz wygrać najnowszą książkę Czubaja? Weź udział w konkursie organizowanym przez portal Zbrodnia w Bibliotece. Informacje o zasadach konkursu dostępne są tutaj.

(w książce pada zdanie: "Przecież nie będę się uganiał za zaginionym obrazem Rafaela. To zabawa dla chłopców w krótkich spodenkach." (s.235) - czyżby to była jakaś aluzja do Bezcennego?)

środa, 30 kwietnia 2014

Katarzyna Bonda - Tylko martwi nie kłamią

W starej kamienicy, w której znajdował się gabinet światowej sławy seksuolog, znaleziono ciało ważnego biznesmena Johanna Schmidta. Sprawcy nieudolnie próbowali pozorować napad rabunkowy, ale wszystkie ślady pozbierane przez słynnego profilera, Huberta Meyera świadczą o tym, że była to zaplanowana zbrodnia. Pytanie tylko czy zginęła właściwa osoba?

Osób, które Johannowi życzyło śmierci znalazłoby się sporo. Niekochana i odtrącana żona, pasierbica, która jako jedyna dziedziczyłaby całą fortunę, odtrącone kochanki, wspólnicy, których oszukiwał, osoby z przeszłości, którym zniszczył życie. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że to nie pierwsza zbrodnia dokonana w tej kamienicy, przed wielu laty również zginął tam mężczyzna...

17 lat wcześniej kamienica należała do bogatego Żyda, dentysty, który nie miał bliskiej rodziny i cały swój majątek, o którym, nawiasem mówiąc, krążyły w Katowicach legendy, postanowił zapisać córce swojej pracownicy. Stare monety, kosztowności, biżuteria, złoto oraz zabytkowa kamienica - to wszystko miało należeć do dziewczyny zaraz po jego śmierci. Karina, przyszła spadkobierczyni, pochwaliła się jednak zbyt wcześnie swoim niedoszłym majątkiem niewłaściwej osobie. W sylwestrową noc jej chłopak Zygmunt Królikowski, wraz ze wspólnikiem napadł i zamordował starego Żyd. Z kieszeniami wypchanymi biżuterią uciekł do Niemiec. Kobieta została sama, w ciąży, bez majątku, gdyż testament nie został jeszcze spisany... Czy zbrodnia sprzed lat ma jakiś związek z obecnym morderstwem?

Johann Schmidt, zwany "śmieciowym królem", gdyż jego firma zajmowała się przetwarzaniem odpadów, przyjechał do Polski po 17 latach, jako człowiek bez przeszłości, sierota nie mająca nikogo bliskiego. Mężczyzna wyrachowany, przebiegły, uzależniony od seksu. W Polsce poznał pielęgniarkę samotnie wychowującą nastoletnią córkę i wziął z nią ślub. O ile swojej żony nienawidził i traktował ją jak przedmiot, o tyle swoją pasierbicę - Magdę uwielbiał i widział w niej swojego następce. Jego jedyny dostrzegł w tej zahukanej, nieporadnej dziewczynie jakiś potencjał. W międzyczasie mężczyzna chodził na terapię do seksuolog, gdyż miał poważne problemy z kontrolowaniem popędu. Był na tyle ciekawym przypadkiem, że lekarka postanowiła napisać o nim książkę. Nie zdawała sobie sprawy, że ona - słynna seksuolog, może aż tak nie panować nad swoimi emocjami i dać się zauroczyć swojemu choremu pacjentowi. A przecież ma męża i synka, którymi musi się opiekować, zwłaszcza finansowo. O ile jej mąż niczego się nie domyśla, o tyle żona Schmidta, mająca dość upokorzeń, napada na nią. Czyżby zazdrosna żona postanowiła w końcu pozbyć się wyrodnego męża? Sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Książkę można podzielić na dwie części. W pierwszej śledzimy genialną intrygę, trzymającą w napięciu akcję, wspaniałe dialogi i zazębiające się historie. W drugiej natomiast jesteśmy świadkami problemów miłosnych prokurator Weroniki Rudy i profilera. Ogrom monologów wewnętrznych, historie nieszczęśliwej miłości, koleje życia bohaterów sprawiają, że kryminał zmienia się w powieść obyczajową. Czujemy pewne przeładowanie niepotrzebnymi emocjami. Oczywiście, we współczesnym kryminale dobra psychologicznie kreacja postaci to podstawa, ale gdy psychologizm zastępuje sprawę morderstwa czytelnik czuje się zagubiony. Bonda nie odkłada na bocznym tor głównego wątku. Wręcz przeciwnie, stara się go skomplikować i zagmatwać. Jednak czy nie za bardzo? Mariusz Czubaj napisał kiedyś, że dobry kryminał to taki, po przeczytaniu którego czytelnik czuje się jak głupiec. Cóż, w pewnym momencie czułam się jak największy głupiec. Nie wiedziałam już kto w końcu zabił, kto miał zostać zabity, kto wynajął morderców, ani jaki miał w tym cel. Nie rozumiałam nic. Ale może właśnie o to chodziło, by całkowicie wybić czytelnika z rytmu intrygi? A może autorka niepotrzebnie próbowała skomplikować genialną intrygę? Przecież zdarza się tak, że lepsze jest wrogiem dobrego... Jak było w tym wypadku? Muszę przyznać, że nie wiem. Bardzo spodobało mi się jednak otwarte zakończenie - w stylu Bondy, które zrujnowało całkowicie fundament śledztwa. 

czwartek, 24 kwietnia 2014

Rzeki Hadesu - Marek Krajewski

Jest rok 1946. Edward Popielski ukrywa się przed Urzędem Bezpieczeństwa. Przebrany za księdza nie budzi niczyich podejrzeń. Tymczasem jego kuzynka Leokadia przebywa w więzieniu. Jest bita i torturowana, bo nie chce zdradzić miejsca, w którym ukrywa się były komisarz. W międzyczasie pułkownikowi Placydowi Brzozowskiemu łysy mężczyzna porwał i zgwałcił córkę. Jedyny znak, jaki po sobie zostawił to biały kwiat. Rysopis zgadza się z wyglądem Popielskiego. Jednak tylko komisarz wie kto stoi za tym porwaniem. Postanawia przyprowadzić zbrodniarza Brzozowskiemu i wymienić go na Leokadię. Aby mu się to udało potrzebuje pomocy starego przyjaciela: Eberharda Mocka. Skąd Popielski zna porywacza? Ponieważ gonitwa za gwałcicielem małych dziewczynek zaczęła się już w przeszłości....

Przed wielu laty, gdy Popielski pracował jeszcze w policji, córka Zygmunta Hanasa szmuglera i bogacza lwowskiego została porwana i zgwałcona. Niestety dziewczynka była upośledzona. Jedyny trop prowadzący do porywacza to białe kwiaty. Mężczyzna natarł jej ciało kurzym białkiem, obsypał kwiatami i zgwałcił. Edward Popielski w drodze trudnego śledztwa dotarł do porywacza. Niestety w ostatniej chwili podejrzany zdążył uciec. Jak będzie tym razem? Czy gwałciciel znowu wymknie się komisarzowi? Sprawa jest o tyle łatwiejsza, że tym razem Popielski zna nazwisko porywacza i dokładnie wie, czego ma szukać. 

Marek Krajewski, filolog klasyczny po raz kolejny sięga do bogatej metaforyki mitologicznej, aby zobrazować psychologię człowieka, a także mentalność społeczeństwa. Książka podzielona jest na części będące odpowiednikami rzek Hadesu, gdzie każda historia jest doskonale puentowana przez mit danej rzeki.