Książka zapowiadała się niezwykle obiecująco. Sam wątek zaginionego mózgu prezydenta był niezwykle intrygujący. Dawał spore pole do popisu i szeroką płaszczyznę na konstruowanie intrygi. Z szerokości autor skorzystał - co do intrygi? Chyba się trochę zawiodłam.
Lousie Cantor to ponad 50-letnia kobieta po przejściach, archeolog. Mieszka w Grecji, gdzie prowadzi wykopaliska. Pewnego dnia po skończonych pracach, postanawia odwiedzić swojego dorastającego syna w Sztokholmie. Podróż od początku jest pełna przygód: spóźniony samolot, korki, brak połączenia z synem Henrykiem. Mając klucze do mieszkania Henryka, postanawia zrobić mu niespodziankę. Okazuje się jednak, że chłopak nie żyje.
Matka znajduje go w łóżku. Pierwsze co zwraca jej uwagę, to fakt, że chłopak ma na sobie piżamę - przecież zawsze spał nago. I mimo że sekcja zwłok wykazuje, że Henryk nałykał się środków nasennych, a policja umarza sprawę, jako samobójstwo - Lousie coś w tym wszystkim nie gra. Nie może uwierzyć, że jej jedyne dziecko byłoby w stanie odebrać sobie życie. Postanawia za wszelką cenę rozwikłać zagadkę śmierci syna.
Przeszukując jego rzeczy, kobieta dowiaduje się, że jej syn bardzo interesował się zaginionym mózgiem prezydenta Kennedy'ego. Podejrzewał, że osoby, który go wykradły miały nadzieję, że kiedyś badania nad neurologią, pójdą na tyle daleko, że z mózgu będzie można odzyskać wszystkie myśli, wspomnienia, wiedzę, jak informacje z twardego dysku. Przypadkowo dowiaduje się, że syn miał mieszkanie w Barcelonie i to w jednej z najdroższych dzielnic, a jego konto uginało się od pieniędzy w różnych nominałach. Skąd u Henryka takie sumy, skoro pracował wyłącznie dorywczo?
Składając poszczególne strzępki informacji, kobieta ustala, że jej syn bardzo często odwiedzał Afrykę. Postanawia podążyć jego śladami, uważając, że w ten sposób dowie się dlaczego zginął. Na czarnym kontynencie poznaje ciemną stronę swojego syna. Nie tylko był bogaty i ukrył przed nią, że ma mieszkanie w Hiszpanii, ale także był nosicielem wirusa HIV, a w Afryce regularnie korzystał z usług małoletnich prostytutek. Chociaż to szok dla matki - dla tubylców, którzy wspominają Henryka jako sympatycznego i pełnego ideałów chłopca, naturalna kolej rzeczy. Lousie natrafiając co chwilę na znajomych syna, dowiaduje się, że chłopak pracował jako wolontariusz w ośrodku zajmującym się chorymi na AIDS. Od tej pracy bardzo się zmienił i zaczął się czegoś bać. Wielu podejrzewało, że zobaczył coś czego nie powinien. Czyżby ośrodek leczniczy był tylko przykrywką?
Na sąsiedniej wyspie mieszkał malarz, który w czasie wojny pracował w podobnym miejscu - miał za zasadnie wycinać żywym szympansom serca i nerki. Tłumaczono mu, że organy z martwych zwierząt na nic się nie przydadzą. Mężczyzna robił co mu kazano, dopóki nie dowiedział się, że w piwnicach ośrodka robiono to samo z ludźmi. Co więcej, mieszkańców jednej z wiosek masowo zarażano wirusem HIV. W jaki sposób? Do osady przyjeżdżał "sztab medyczny", który za duże pieniądze skupował krew od mieszkańców. Ponieważ ci ludzi byli przyzwyczajeni do ciężkiej pracy, zarabianie w inny sposób, było dla nich wybawieniem - chętnie więc oddawali krew. Ludziom ze "sztabu" zależało wyłącznie na osoczu, więc po jego oddzielnie przetaczano krew z powrotem. Krew była jednak zarażona, a na mieszkańcach, nosicielach wirusa HIV, zaczęło robić eksperymenty. Lousie nie udaje się jednak zdobyć twardych dowodów na to, że w ośrodku, w którym pracował jej syn, stosowano podobne metody. Wszyscy którzy próbowali jej pomóc, zostali zamordowani.
Niezwykle ciekawy początek i zawiązanie akcji, z czasem przeradza się w serial w stylu Mody na sukces, gdzie już nie wiadomo kto z kim i dlaczego. Dynamiczna, wartka akcja, przeradza się w rzeź - wszyscy którzy mają wprowadzić moment kulminacyjny zostają zamordowani. Rozwiązanie więc nie następuje. Przychodzą długie miesiące bierności i oczekiwania. Po czym bohaterka odbiera telefon dający nadzieję, na posuniecie śledztwa. Ale nadzieja okazuje się złudna - znowu następuje okres zawieszenia. I tak do ostatniej strony, w której dowiadujemy się jedynie, że Lousie jest śledzona. Kurtyna zapada, a czytelnik pozostaje z niedosytem, bowiem nie znalazł odpowiedzi na żadne z nurtujących go pytań. Lubię otwarte zakończenia, a jeśli są poprzedzane spójną, wartką i logiczną fabułą. Tutaj było za dużo zawieszonych w próżni wątków, do których autor nie dostarczył wystarczającej ilości tropów, aby można ją było posklejać w jedną całość. Jedyne co może obronić książkę to zabarwienie moralne i stawiane pytania: czy można poświęcić kilku mieszkańców Afryki, aby zdobyć drogocenny lek? Te jednak również pozostają bez odpowiedzi.