Pewnie wywołam wielkie zdziwienie pisząc, że forma chłopacy jest poprawna.
Mimo że wiele osób uważa ją za błąd, liczba mnoga od słowa chłopak to zarówno chłopaki jak i chłopacy.
Jak pisze profesor Mirosław Bańko:
"Słowniki nie mają do niej (formy chłopacy) zastrzeżeń. Zauważmy, że formy chłopaki używa się w kontekstach niemęskoosobowych (Te głupie chłopaki
mnie przezywały), drugiej zaś w męskoosobowych (Ci głupi chłopacy mnie
przezywali). Obie formy są więc potrzebne.
Zamiast chłopacy można by mówić chłopcy (od rzeczownika
chłopiec), ale w niektórych sytuacjach forma chłopcy wydaje się zbyt
infantylna."
Kyle jest prześlicznym czteroletnim chłopcem. Bardzo spokojnym jak nas
swój wiek. Wielu powie: aż za spokojnym. Nie wynika to jednak z natury chłopca
czy sposobu wychowania… Kyle ma ogromne problemy, które nie pozwalają mu żyć
tak, jak innym dzieciom.
Czterolatek ma bardzo poważne
problemy z rozumieniem i przyswajaniem mowy. Lekarze zdiagnozowali u niego już
wszystko: autyzm, głuchotę, dysleksję i kilka(set)naście innych, skomplikowanych
trudności. Żaden jednak nie jest w 100% przekonany o słuszności swojej
diagnozy, a już na pewno, nie wie jak chłopcu pomóc. Jego matka poświęca
wszystko, aby chłopiec mógł żyć normalnie: rzuca pracę, ćwiczy z nim godzinami,
przenosi się do innego miasta, z dala od przyjaciół i znajomych z pracy. Powoli
Kyle robi postępy, jednak całkowity przełom w jego mowie następuje w momencie,
gdy w tragicznych okolicznościach poznaje Taylora – strażaka ochotnika. Po raz
pierwszy w życiu chłopiec ma prawdziwego przyjaciela, który akceptuje go takim,
jaki jest. Bawi się z nim, uczy nowych rzeczy, a przede wszystkim wykazuje
cierpliwość w porozumieniu się. Co więcej, Taylor również zbliża się do matki
chłopca. Wszystko zaczyna się cudownie układać, po czym mężczyzna powoli
wycofuje się z życia chłopca i unika jego matki. Dręczony wyrzutami sumienia za
śmierć własnego ojca uważa, że nie ma prawa być szczęśliwy. Co tak naprawdę się
wydarzyło? Dlaczego demony przeszłości ciągle nękają Taylora? Czemu mężczyzna
tak naprawdę został strażakiem? I po co podejmuje się niewykonalnych akcji
ratunkowych, balansując na krawędzi życia i śmierci? Czy musi dojść do
tragedii, aby mężczyzna przestał żyć błędami przeszłości?
Nicholas Sparks doskonale
przedstawia dramat chłopca wychowującego się bez ojca. Historię matki uparcie
walczącej o normalny rozwój własnego dziecka. Miłość, która nie ma łatwej
drogi. A przede wszystkim walkę o szczęście i próbę wyzwolenia się z
przytłaczającego poczucia wina za śmierć bliskiej osoby. Jak zwykle nie
obejdzie się bez łez i wzruszenia, gdyż mistrz romantycznych historii uwielbia
żonglować emocjami czytelnika. I wychodzi mu to naprawdę doskonale.
Bardzo często spotykam się z nieprawidłowym użycie spójnika natomiast.
Np. W latach 2009-2011 pracowałem w ..., natomiast w latach 2011-2012 w... (przykład zaczerpnięty z życiorysu).
Spójnik NATOMIAST jest jednym z wyznaczników zdania współrzędnie przeciwstawnego. Zatem należy go używać, w przypadku wyrażeń stanowiących przeciwieństwo, np. Wszyscy jutro idą do kina, ja natomiast postanowiłam zostać w domu. Mój brat bardzo często choruje, natomiast ja stanowię okaz zdrowia.
Należy również pamiętać, że używanie natomiast jako spójnika wprowadzającego dopowiedzenie jest błędne.
Bestseller NY Times. Książka polecana przez wiele portali zajmujących
się literaturą, kulturą, kryminałem. Jednym słowem – reklama pierwsza klasa.
Szkoda tylko, że na reklamie klasa się kończy.
Główną bohaterką książki jest
Haley Randolph – pracująca, a raczej obijająca się w jednej z sieci sklepów,
które należą do jej (podkreślam, bo to ważne) oficjalnego chłopaka. Haley jest
odzwierciedleniem typowej głupiutkiej blondynki. Zaczęła studia, ale po co
tracić czas na ich kontynuowanie skoro i tak będzie musiała pracować. Dorabia w
wielkim centrum handlowym, gdzie godziny pracy spędza na zapleczu popijając
napoje energetyczne i wcinając tony batonów. Jej jedynym zajęciem jest
kupowanie unikatowych torebek, prosto od projektantów. I właściwie tego dotyczy
książka: poszukiwania Przepysznej – tak nazywa wymarzoną torebkę. Gdzieś w tle
jest klątwa, dwa morderstwa, o które nawiasem mówiąc jest podejrzana i
odkrywanie UFO.
Płytkie dialogi, rodem z amerykańskiego
serialu dla nastolatek. Akcja dotycząca poszukiwania mordercy może i byłaby
ciekawa, ale postać płytkiej Haley, która jest zdziwiona, gdy faceci nie
rzucają się na nią, a dziewczyny żyją czymś innym niż kupowaniem torebek psuje
całą lekturę.
Jedna z recenzji zapowiadała: „Kryminał,
jakiego jeszcze w Polsce nie było” i faktycznie, w Polsce tak słabego kryminału
jeszcze nie było. Nie wiem nawet czy można to nazwać kryminałem, chyba że
poszukiwanie torebek jest zajęciem na krawędzi bezpieczeństwa?
Zadziwia mnie popularność wyrażeń po prawo, po lewo. Stanowią one przecież błędne skrzyżowanie wyrażeń: na lewo/na prawo oraz po lewej/po prawej stronie.
Zupełnie inaczej sprawa wygląda z wyrażeniem po równo, które przez wiele osób niesłusznie traktowane jest jako błędne.
Przyimek po w związkach oznaczających sposób łączy się przecież z celownikiem: postępować po bożemu, wchodzić po jednemu. Występuje także w postaciach: po cichu, po ludzku, po prostu. Wynikałoby z tego, że jeżeli dzielimy to po równemu lub po równu. Jednak mówimy dzielić po równo i taka forma jest akceptowana. Dlaczego?
Musimy pamiętać, że właściwością przyimków jest uściślanie znaczeń. Np. krople nasercowe czy środki przeciwbólowe są dokładniejsze niż krople sercowe, środki bólowe. Tak samo jest z wyrażeniem po równo. Przyimek po wskazuje w tym wypadku, że podział dotyczy wielu osób.
Po równo stanowi także analogię do aprobowanych przez język konstrukcji: po litrze wody, po kawałku ciasta, po cukierku.
Ciekawostką jest fakt, że w słowniku wileńskim występowało hasło porówno (pisane łącznie), które znaczyło 'po równej części'.
Terapia grupowa. Czworo pacjentów, jeden terapeuta. Każdy z nich ugina
się pod ciężkim bagażem doświadczeń. Spotkania mają im przynieść ulgę. Jednemu
z nich przynoszą…. Wieczną ulgę.
W budynku wynajmowanym przez
szanowanego psychiatrę, w czasie jednej z sesji terapeutycznych dochodzi do
morderstwa. Mężczyzna, jeden z pacjentów, wyjątkowo doświadczony przez los,
zostaje znaleziony z rożnem kuchennym wbitym w … oko. Początkowo dla
prokuratora zajmującego się tą sprawą, Teodora Szackiego, sprawa jest jasna:
motyw rabunkowy. Złodziej przypadkowo natknął się na mężczyznę i nie chcąc
pozostawić świadka – zadał śmiertelny cios. Wszystko nawet trzymałoby się kupy,
gdyby nie fakt, że sesje terapeutyczne przypominały, hmmm… spotkania sekty?
Pacjenci, realizując teorię ustawień Hellingera wcielali się w członków rodziny
wytypowanej osoby. Silne pole wytwarzane przez ustawienie sprawiało, że każdy z
obecnych na terapii nie tylko wcielał się w wytyczoną mu rolę. On stawał się
osobą, którą miał przedstawiać! Niemożliwe? Nie to jest najdziwniejsze. Dzień
przed morderstwem, ustawienie dotyczyło zabitego. Podczas sesji wyszły na jaw
rodzinne sekrety, które dla dobra wszystkich powinny pozostać tajemnicą. Czyżby
pole było tak silne, a rodzinne konflikty tak wyraźne, że podczas ustawień
jeden z pacjentów opętany „ustawieniem” zapragnął śmierci towarzysza? Sprawa
nie jest taka prosta, zwłaszcza, że nadzwyczaj dokładnie interesują się nią
dawne służby UB. Czy zamordowany miał z nimi coś wspólnego? Dlaczego nagrywał
każdą chwilę swojego życia? Co oznacza ciąg cyfr uparcia pojawiający się w pamiątkach
po zabitym? I co z tym wszystkim ma wspólnego jego zmarła przed laty córka?
Genialna, trzymająca w napięciu
intryga, ironiczne, pełne dobrego poczucia humoru dialogi, nowatorski wątek,
utrzymana na wysokim poziomie akcja, a zakończenie? Całkowicie zwala z nóg. Z bijącym
sercem rozgryzamy razem z prokuratorem Szackim przyczyny zabójstwa. Do samego
końca wydaje nam się, ze tkwimy w ślepej uliczce. Każdy jest podejrzany, a
jednocześnie każdy ma alibi. Jednak ktoś musiał zabił. W tej sprawie musimy pamiętać,
że „Nie ma złych, są tylko uwikłani”.
Na kanwie powieści powstał genialny film, z nieco zmienioną fabułą:
Każdy zapewne zna mit o królu Midasie, który jednym dotykiem zamieniał
wszystko w złoto. Otrzymał ten dar na własne życzenie. Jednak szybko
zorientował się, jaką głupotę popełnił: groziła mu śmierć głodowa, ponieważ
pokarm również ulegał przemianie. Przed śmiercią zostawił jednak ogromne
skarby, tak przynajmniej głosił mit. W tym wypadku okazał się on prawdą.
Dwójka małych dzieci, bawiących
się u podnóży Neapolu dotarła do ogromnej jaskini, w całości pokrytej złotem. W
centralnym punkcie znajdował się posąg kobiety, która również była ze złota. Czyżby
to córka króla Midasa? Dziewczynka i chłopiec wówczas na własne oczy widzieli,
jak goniący ich mężczyzna po dotknięciu skarbów sam przemienił się w złoto! Czyżby
dotyk Midasa był prawdą? Dzieci dorastały z myślą o powrocie do jaskini i
zabraniu skarbów. Chęć posiadania ogromnego bogactwa sprawiła, że byli gotowi
dosłownie na wszystko, aby znowu odnaleźć jaskinię. Legenda głosiła, że tylko
starożytne urządzenie skonstruowane przez Archimedesa może ich doprowadzić do
skarbów. Tylko jak je zdobyć? Wystarczy pomoc sławnego inżynieria i pani doktor
specjalizującej się w starożytnej Grecji. A co jest najlepszą zachętą?
Oczywiście szantaż. I takim sposobem inżynier Tayler Locke i dr Stacy Benedict
podejmują walkę z czasem i starożytnymi łamigłówkami aby spełnić żądania
porywaczy i uwolnić swoich bliskich. Czy
uda im się przechytrzyć słynnego Archimedesa i odnaleźć jaskinię? W tym celu
udają się w podróż do Niemiec, Włoch, Wielkiej Brytanii i oczywiście Grecji. Na
pewno nie będzie łatwo.
Ciekawe połącznie historii,
zagadki i nauki. Świetny pomysł, nie do końca ciekawie zrealizowany. Za dużo w
tej książce zbiegów okoliczności, przypadkowego szczęścia i niewiarygodnych zwrotów
akcji. Bohaterowie kilka(set?)dziesiąt razy ocierają się o śmierć. Już prawie
po nich, ale zawsze albo kula odbije się od ucha i przeżyją, albo zamachowca
zgubi pistolet. Trochę to wszystko naciągane. Aczkolwiek, sposób ujęcia
historii starożytnej Grecji i wyjaśnienie mitu Midasa zasługują na docenienie.
Wyrażenie cieszyć się na cośwśród osób znających język niemiecki często uważane jest za błąd. Warto jednak wiedzieć, że ta kalka językowa została bardzo dobrze przyswojona przez naszą gramatykę.
W języku polskim mamy bowiem dwa rozróżnienia.
Cieszymy się z czegoś co dotyczy czasu teraźniejszego.
Mówiąc Cieszę się z wakacji mam na myśli wakacje trwające w chwili mojego mówienia.
Np. Cieszę się z prezentu (który przed chwilą dostałam).
Cieszę się z wycieczki (na której jestem).
Cieszę się na coś, co dopiero będzie.
Mówiąc Cieszę się na wakacje mam na myśli wakacje, które wkrótce się rozpoczną.
Np. Cieszę się na spotkanie (które odbędzie się w najbliższym czasie).
Cieszę się na wycieczkę (którą zaplanowałam na weekend).
Dziwka, kutas, chuj - nie muszę tłumaczyć dzisiejszego znaczenia tych wyrazów. Ciekawostką jest jednak fakt, że w języku staropolskim miały zupełnie inne znaczenie.
Dziwka - początkowo istniało słowo "dziewka", które odnosiło się do młodych panien, ale także sprzątaczek, służących, czyli prostych kobiet. Z biegiem czasu "dziewka" zaczęła przybierać coraz bardziej pejoratywne znaczenie. Nazywano tak kobiety niezamężne, a także kobiety lekkich obyczajów (dziewka miało być przeciwieństwem dziewicy). W XIX wieku Tadeusz Boy-Żeleński z "dziewki" zrobił "dziwkę" i taka forma zachowała się do dziś.
Kutas - w Polsce XVII i XVIII wieku "kutas" był ozdobą każdego szlachcica. Stanowił element dekoracyjny, składający się z nici lub sznureczków (dzisiejsze frędzle i pompony).
Chuj - w Słowniku etymologicznym języka polskiego znajdujemy informacje, że słowo "chuj" związane było ze słowem "choj", które oznaczało "stojący prosto". Bardziej prawdopodobną hipotezą na pochodzenie "chuja" jest jednak wyraz "chujec", czyli po prostu wieprz.
Temat podróży po zaświatach, zawieszenia między tym co realne, a tym co
duchowe przewija się w literaturze praktycznie od zawsze. Zwolenników istnienia
duchowego wymiaru jest tyle samo co przeciwników. Jedni wierzą w tzw. śmierć
kliniczną i związane z nią doznania, inni uważają je za wytwór naszego mózgu.
Prawdziwym przełomem okazuje się jednak zderzenie tych dwóch stanowisk.
Eben Alexander to światowej sławy
neurochirurg, wykładowca Harvardu, szanowany uczony oddany wyłącznie nauce. Dla
niego prawdziwe jest tylko to, co jest naukowo udowodnione. Przez lata styka
się z opowieściami pacjentów, którzy leżeli w śpiączce, o wyjściu z ciała,
podróży po innym, doskonałym wymiarze, spotkaniu ze zmarłymi bliskimi. Nigdy,
nawet przez ułamek sekundy, nie traktował tych opowieści poważnie. Dopóki sam
nie zapadł w śpiączkę.
Cierpiąc na zapalenie opon
mózgowych przez 7 dni pozostawał w głębokiej śpiączce bez jakichkolwiek szans
na wyleczenie. Lekarze powoli zaczęli przygotowywać rodzinę do momentu
odłączenia ciała Ebena od maszyn podtrzymujących jego czynności życiowe. Gdy
nagle po prostu się obudził… Jego historia została zaliczone do cudów
medycznych. Jednak jeszcze większym cudem było to, co sam przekazał. Będąc w
śpiączce przebywał poza ciałem. Wbrew historiom, które często przewijają się w
filmach nie stał obok rodziny i nie słyszał tego co mówią. Był znacznie dalej. Gdy
bliscy robili co mogli, aby przywrócić go do życia on podróżował po innych
wymiarach. Może to dość powszechne i banalne, ale przemierzył tunel za którym panowała
oślepiająca jasność, a później była tylko muzyka, kolory i miłość. Zaczął
czytać wspomnienia ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną stwierdzając, że
jego doznania były podobne. Przeżył coś, czego nie można opisać słowami, gdyż w
duchowym świecie nie ma słów. Jako naukowiec musiał zmierzyć się z czymś, co
wykracza poza naukowe rozumowanie. I stwierdził, że świat nauki i świat duchowy
wcale się nie wykluczają. Przeciwnie, one się uzupełniają. Dowiódł, że nasza
świadomość „działa” nawet wówczas, gdy nasz mózg jest martwy. Jakim cudem?
Lektura książki z pewnością udzieli merytorycznej odpowiedzi na to pytanie. Czy
satysfakcjonującej? To już zależy od wiary czytelnika. Czy jesteśmy otwarci na
to, co niewytłumaczalne?